> RYSZARD RYBKA - krótka biografia
Nowa Ruda  - Ryszard Rybka pisarz stąd. KONTAKT
Ryszard Rybka - biografia
Ryszard Rybka - lekarz weterynarii
Ryszard Rybka - pisarz z Nowej Rudy
Ryszard Rybka - góral z Borysławia
Ryszard Rybka i jego zdjecia

 

 

Krótka biografia z otoczeniem w tle

Borysław:

Nasz dziadek a ojciec Ryszarda - Antoni Rybka, pochodził z Wielkopolski. Stąd, jako młody chłopak, wyjechał za chlebem do Niemiec. Pracował tam w kopalni węgla kamiennego jako maszynista kopalnianej, podziemnej lokomotywki. Pod koniec lat 20-tych wrócił do Polski. Trafił tutuaj w samo cenrum szalejącego światowego: z braku jakiejkolwiek pracy wstąpił we Lwowie do policji.
Po kilku latach służby został przeniesiony do Borysławia; z racji pięknego, kaligraficznego pisma prowadził kancelarię posterunku w Tustanowicach.
W Borysławiu poznał, a później ożenił się ze Stefanią Rusin, przyszłą matką Ryszarda.

Ich jedyny syn, Ryszard Rybka, urodził się we wtorkowy wieczór 26 maja 1931 w Borysławiu (powiat Drohobycz).

Ropa naftowa

Początki życia we trojkę rodziny Rybków upłynęły w nader skromnych warunkach materialnych. Dopiero pod koniec lat 30-tych dziadek za pożyczone pieniądze wszedł w spółkę ze bliskim znajomym i wspólnie kupili maleńką działkę na Borysławskich terenach roponośnych.

Borysław - pompa naftowa

"Borysław, ta prawdziwa perła polskiego nafciarstwa, to istny Klondike, do którego z całego Podkarpacia ściągali (od chwili światopomnego odkrycia Łukasiewicza w połowie XIXw.) szczególnie wiertacze oraz ludzie chcący pracować przy wydobywaniu ropy naftowej. Jak grzyby po deszczu wyrastały szyby naftowe, tak, że wkrótce, jak okiem sięgnąć, szyby widoczne były wszędzie, z każdego miejsca w mieście, hen, po sam horyzont. Każdy właściciel ogradzał swoją posiadłość płotem drewnianym, wysokim na chłopa, awewnątrz jeden, dwa, rzadziej trzy szyby, z całą, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, infrastrukturą - a więc z osobno stojącym budyneczkiem, w którym mieściła się parowa maszyna wyciągowa oraz budynek kotłowni, gdzie wytwarzano parę do maszyn."

Hazard podjętych wierceń, mozolnych, kosztownych i co do skutku niepewnych opłacił się - pewnego popołudnia z odwiertu bluznęła czarna, cuchnąca fontanna ropy naftowej. Ten nowy gejzer pod sporym ciśnieniem buchał w powietrze, po czym opadający strumień wypełniał przygotowane wcześniej, obramowane niewielkimi wałami ziemnymi zagłębienie w ziemi. Po pewnym czasie powstawało jezioro wypełnione antracytową, gęstą i lepką breją, której zapach przyprawiał o silne bóle głowy.
Ropa, krew naszych czasów.

Bardzo szybko wąskim gardłem przedsięwzięcia stał się transport "naturalnie wydobytej" ropy. Należało ją dotransportować do nie tak bliskiej stacji kolejowej, gdzie dopiero napełniało się nią kolejowe cysterny. Zadanie przewożenia ropy próbował realizować "transport konny", ale efekt tego był nader mizerny. Na inne metody brakowało kapitąłu. Rozwiązaniem stała się poszerzenie "zarządu przedsiębiorstwa" - do spółki dołączył miejscowy bogaty Żyd, który sfinansował budowę "rurociągu" - rury posadowionej na drewnianych kozłach - prowadzącego do stacji kolejowej. Rurę kierowano wprost do wagonów cystern: w ten sposób problem mizernej pojemności "jeziora ropy" wokół odwiertu przestał spędzać sen z właścicielskich powiek. Czas, dotąd przeznaczany na nieustanne, pospieszne podwyższanie obwałowania zbiornika, stał się czasem planowania rychłych zysków.

Dom w Borysławiu

Z uzyskanego dzięki ropie dochodowi dziadek postanowił spełnić za jednym zamachem kolejne dwa męskie obowiązki (w ten sposób sprytnie zamierzał poszerzyć ich liczbę do trzech - jako że syn już całkiem dzielnie dorastał wieku wczesnodziecięcego): zbudować dom, a w jego otoczeniu posadzić drzewo.
Projekt wymarzonego domu narysował na płachcie szarego, pakowego papieru miejscowy majster złota rączka: grubym, stolarskim ołówkiem naszkicował kontury budynku, osadził w nich okna, drzwi, komin, obok pospieszną kreską umieścił drzewo, ławkę, psa. Na dolnej, mniej postrzępionej krawędzi płachty dokonał koniecznych obliczeń i szacunków, porachował od ręki zakupy koniecznych materiałów - i niedługo po zatwierdzeniu "projektu" przez babcię dom stał. Wyliczenia majstra co do zużycia materiałów zgadzały się idealnie.

Trzeba koniecznie dodać, że w skali Borysławia ten konstruktorski wyczyn był raczej sprawą powszechną: Borysław szczycił się posiadaniem legionu domorosłych technicznych geniuszy, którzy jako samorodne talenty, złote rączki, majsterklepki, tworzyli duże i małe techniczne cudeńka. Borysławieccy majsterkowicze byli chętnie zatrudniani w okolicznym rzemiośle i przemyśle: ich "smykałka do techniki" poparta narastającą techniczną kulturą gwarantowała sprawną obsługę urządzeń. Dodatkowym bonusem bywały nadzieje na autorskie racjonalizacje lokalnych majsterklepków.
Do dzisiaj w naszym przydomowym składziku narzędzi mamy niewielki toporek własnoręcznie wykonany przez wujka Kijowskiego, borysławianina, rzecz jasna. Znakomicie oszlifowane, małe, ale bardzo dziarskie ostrze osadzone jest na przepięknym stylisku. Jego kształty, dzisiaj powiedzielibyśmy - dynamiczne i muskularne - pozwalają niewielkim ruchem nadgarstka włożyć w kolejne uderzenie maksimum skoncentrowanej, tnącej energii. Gładkość drewna zaplanowana przez Wujka dodatkowo pokreślona jest tą wyślizganą, połyskliwą gładkością, jaką dają tylko lata ściskania drewna przez kolejne ludzkie ręce.

 W pamięci Ojca dom ten był okazałą rodową siedzibą i takim go wspominał. Był ucieleśnieniem nowego materialnego statusu rodziny.
Jak zawsze w takich wypadkach dziecięca pamięć nie okazała się dobrym suflerem: po podróży sentymentalnej na Ukrainę do Borysławia w latach 90-tych Ojciec pisał:

Stanisław Arciuch - Polak nadal mieszkajacy w Borysławiu "No naturalnie Borysław, miejsce urodzenia i tęsknot odwiecznych, gdzie każdy kamień ma swoją historię, a za każdym załomem ścieżki coś się działo, co zapadło głęboko w pamięć. Jedziemy samochodem naszych przyjaciół, w myśl zasady: znajomi naszych znajomych są naszymi przyjaciółmi. Przyhamowuję kierowcę, bym czegoś nie przeoczył. I nagle jest, most - a za mostem po lewej stronie szkoła. Jedziemy dalej. Droga wyboista, a po bokach domy, jednej ciotki, drugiej, ale zamieszkałe przez zupełnie obcych ludzi. W dole nad rzeczką dom Weissa, ojca obecnego ambasadora Izraela w Polsce. U niego w sklepie Matka robiła zakupy artykułów spożywczych. Sklepu nie ma, ale budynek stoi. Jedziemy dalej, pryncypialną ulicą, gdzie kiedyś były chodniki drewniane, podniesione trochę ponad poziom jezdni, aby błoto spod kół samochodów nie chlapało na przechodniów. Nie poznaję dawnego Borysławia. Nie ma już budynku gdzie była drogeria Bezuchy, w której Matka kupowała perfumy na wagę, nie ma domów, gdzie były sklepy renomowanych firm obuwniczych "Bata" i "Delka", nie ma domów, gdzie Żydzi mieli sklepy z materiałami, z wełnami bielskimi, gdzie był zegarmistrz, gdzie kupowało się przybory szkolne i tornister, który jeszcze gdzieś się pałęta na strychu. Dom WeissówTo jest już zupełnie inne miasto, mimo że z dawnych czasów pozostała poczta, Dom Robotniczy, czy gimnazjum. Oraz kościół. Ale tylko budynek, bo po przemianowaniu go na cerkiew zatracił swój charakter, we wnętrzu jest przeładowany bizantyjskimi złoceniami absolutnie niepasującymi do gotyckiego stylu świątyni. Wreszcie dochodzę do własnego domu, w którym się urodziłem, wychowałem i z którym jestem związany tyloma wspomnieniami. Wprawdzie bryła ta sama, koloryt ten sam, otoczenie prawie takie samo, ale inna tu panuje atmosfera, inne tu przebywają duchy. Dopiero gdy trochę tu poprzebywałem, podotykałem ścian, drzwi, pochodziłem po pokoju, te fluidy zdały się bardziej przyjazne."


"Siedziba rodowa" Dopiero po latach nasza Mama wyznała, że ten sławetny Dom-Ostoja-Rodu to niepozorna chatka, teraz już zapadnięta, nadszarpnięta zębem czasu, która tylko w dziecięcych wspomnieniach mogła aspirować do tytułu Pałacu Ze Wspomnień.

 

Sowiecka eksterminacja Polaków

Sielanka rodziny nie trwała długo, tzw. Historia dla sporej części świata miała inne plany.
Tereny Kresów Wschodnich trafiły pod okupacją sowiecką. Dziadek, jako urzędnik państwowy, znalazł się na liście rodzin przeznaczonych do bezpłatnego safari na koszt wujka Koby. Tylko dzięki przypadkowej ludzkiej życzliwości (opowiadanie Łybak_Simhe) rodzinie udało się uniknąć pierwszej zimowej wysyłki "na Sybir". Babcia do końca życia  wspominała szok ukrywania się z małym Rysiem: w nocy, w szalecie sąsiadów, skąd widziała, jak o świcie przed dom zajechała furmanka z dwoma czubarykami w szpiczastych czapkach i trójgraniastymi, długimi bagnetami nasadzonymi na karabiny. Już jako staruszka, jeżdżąc z nami samochodem, wypatrywała w terenie takich miejsc, które mogłyby służyć jako potencjalne kryjówki: otwory odciążające filar mostu, zagajnik na wzgórzu, opuszczona komórka pod lasem.

Uciekając przed Sowietami, rodzina przedostała się do Generalnego Gubernatorstwa - poprzez Jasło - do Gorlic. Tutaj doczekali końca wojny.
Ojciec okres ten, a zwłaszcza jego pierwsze dwa lata, wspomina jako okres przeraźliwej nędzy, jaka stała się ich udziałem. Jako dziecko wyniósł z niej wiele traum, które potem odzywały się w nim przez całe życie. Powojennym odruchem naszej babci, jaki pamiętam ze swojego dzieciństwa, było rozrywanie papierowych torebek, na przykład po mące, by wysypać i zużyć z nich ostatnie ukryte w załomach papieru drobinki. Był to okres, gdy wielu ludzi dokładnie zapoznało się z mechanizmem głodu. We wspomnieniach Ojca najszczęśliwszym okresem wojny był czas, kiedy ciężko zachorował na zapalenie płuc. Trafił do szpitala: tam można było jeść trzy razy dziennie...

Nowa Ruda - nowa ojczyzna

W marcu `46 rodzina trafia na Dolny Śląsk - do niewielkiego miasteczka na kolejowym i drogowym trakcie Kłodzko-Wałbrzych - do Nowej Rudy.
To typowe poniemieckie, górskie miasteczko "Ziem Odzyskanych" w ojcowskich dziecięcych wspomnieniach jawiło się jako maleńka enklawa wielkich ludzkich spraw. Wszystko tu było takie, jakby wojna się nie wydarzyła, jako że fronty ten teren łaskawie ominęły. Żartem tamtych czasów była opowiastka, jakoby jedyną wojenną stratą Nowej Rudy stała się wymuszona utrata wianka pewnej wielce cnotliwej starej panny. Czy to prawda, trudno dzisiaj dociec. W każdym razie pokrzywdzona była do tej historii bardzo przywiązana i często, niepytana, do niej nawiązywała. Opowieści towarzyszyły rumieńce i błyszczący wzrok.
Zniszczenia, jakie w miasteczku nastąpiły, były zniszczeniami powojennymi - to tłuczenie porcelany, wymiatanie jednym ruchem kryształowych kieliszków z kredensów w opuszczonych przez mieszkańców domkach... Ziemia niczyja, nie postrzegana przez nowych właścicieli jako coś swojego na dłużej niż kilka miesięcy. Tymczasowy świat, w którym nie warto zapuszczać korzeni ani próbować go pokochać. Uczucia ojczyzny przyszły znacznie później.
Rodzina zamieszkała w Zdrojowisku. Po latach przeniosła się do domku na ulicy Anny, górnym piętrze Nowej Rudy.

 

Pobieranie nauk

Nowa Ruda szkoła nr 1Ojciec został uczniem noworudzkiego liceum humanistycznego, wówczas jeszcze w starej lokalizacji w budynku obecnej szkoły nr1. W jego opowieściach szkoła ta jawiła się jako kuźnia talentów i osobowości niecodziennej miary. Istotnie, wiele nazwisk jej absolwentów widywało się potem "w mediach". Z zazdrością myśleliśmy zawsze o ojcowej znajomości łaciny, której normalne nauczanie w tych czasach powodowało po latach całkiem przyzwoite odczytywanie zawikłanych inskrypcji w kościelnych nawach i cmentarnych alejkach.

Nowa Ruda - szkoła nr 3Po uzyskaniu matury Ojciec na rok został się nauczycielem w szkole nr3. Do której potem uczęśzali jego synowie. 

W kolejnym roku dostaje się na weterynarię we Wrocławiu - wówczas na Uniwersytet i Politechnikę Wrocławską. Szacowna ta uczelnia nie miała szczęścia do nazw. Po pierwszej reformie szkolnictwa wyższego Uniwersytet Wrocławski zostaje podzielony na odrębne uczelnie wyższe. I tak uczelnia Ojca zmieniła nazwę na jakże intrygujący WYSROL - w rozwinieciu niestety tylko Wyższą Szkołę Rolniczą. Z czasem stała się banalną Akademią Rolniczą (szczęśliwie w roku 2006 jakaś litościwa a niepozbawiona fantazji osoba przeforsowała zmianę nazwy na barwny i soczysty DUP - Dolnośląski Uniwersytet Przyrodniczy...).

Jako student rozpoczyna pracę naukową w Katedrze Zoohigieny u prof. Ceny.

Lekarz weterynarii


W roku `58 wraca do Nowej Rudy, rozpoczyna prace w tutejszej lecznicy zwierząt. W owym czasie tworzy ją legendarny już dzisiaj zespół ludzi przesiąkniętych przedwojennym jeszcze etosem zawodowym (uczelnia wrocławska to w prostej linii spadkobierczyni - zwłaszcza w sensie personelu naukowego - słynnej uczelni lwowskiej). Wspomnienia z tych lat to nieustanne przeplatanie humoru, radości życia, a jednocześnie zawodowej edukacji u starych mistrzów zawodu.

W roku `62 Ojciec obejmuje funkcję lekarza powiatowego. "Piastuje ją" aż do reformy administracyjnej w roku `75. W tym też roku doktoryzuje się na swojej macierzystej uczelni (dla przypomnienia - juz nie WYSROL!).
Wiem, jak obrony doktoratów przebiegają obecnie. Wtedy, jako nieletnie pacholę, byłem obecny na ojcowskiej obronie. I to było moje pierwsze spotkanie z prawdziwym TEATREM: wielka sala szczelnie wypełniona tłumem ludzi, duszno i ciasno, ojciec zaciekle perorujący o rzeczach dla mnie niezrozumiałych, pierwsze zasłyszenie słowa "immunoglobulina", szum, gwar i brzydkie, jarzeniowe oświetlenie. Mo i oczywiście starsze panie (na oko czterdziestoletnie, wiec ewidentnie u kresu swych dni) gładzące po głowie przychówek świeżego doktora i mówiące przy tym "jaki on do ciebie podobny!"

Tu dygresja koafiuralna. Wszyscy obecni na sali mężczyźni zaopatrzenie byli, zgodnie z ówczesną modą, w srogie, sięgające połowy policzka baczki. Oczywiście wobec gremialnego występowania takiego "owłosienia bocznego" nie raziło ono nawet u mężczyzn solidnie łysych. (Porucznik Zubek dekadę później, w baczkowym okresie schyłkowym, w porównaniu z dżentelmenami lat 70 naszał baczki będace ledwie smętnym wspomnieniem bekenbardów "słit sewentinsów". Zubkowe baczki nie posiadały już ani długości, ani wymaganej miąższości dawniejszych baczkowych protoplastów, a nadal jednak u dzisiejszych widzów budzą one szczerą grozę).

Kolejną odsłoną spraw okołodoktoratowych było uroczyste wręczanie dyplomów nowiutkim doktorom nauk rozmaitych. Dostojnie wyglądający siwi mężczyźni (oczywiście z zaroślami gęstych baczków) o łysinach przykrytych szykownymi czapkami, odziani w purpurowe peleryny i gronostaje (te gronostajowe kołnierze wyglądały z balkonu, gdzie stałem, jak kołnierze z waty z poprzykładanymi czarnymi wacianymi pędzelkami - wielkie rozczarowanie!) wręczali kolejnym szczęśliwcom wielkie tuby. Każda była futerałem na rulon ozdobnego, na czerpanym papierze pisanego dyplomu, z sentencją wypisaną kaligraficznym gotykiem - oczywiście po łacinie. Na dodatek dyplom taki zaopatrzony był w naprawdę solidną, masywną, lakową pieczęć spinającą ozdobne sznurowania (w tym wyłącznie zjawisku rozumiem sentymenty za "cudownymi latami Gierka" - dyplomy wręczane w latach 90-tych późniejszym rodzinnym doktorom nauk były właściwie zwykłymi dyplomami "okolicznościowymi", bez jakże istotnej lakowej pieczęci i o treści pisanej w języku zrozumiałym dla zwykłego śmiertelnika - szkoda!).