Ryszarda Rybka "Topka Soli i głowa cukru" - Bubuś Książka Ryszarda Rybki "Topka Soli i głowa cukru"
Ryszarda Rybka - z Borysławia do Nowej Rudy

Bubuś

Zaczęło się jak zwykle: do lecznicy dzieci przyniosły, znalezioną gdzieś w lesie, wiewiórkę, dzidziusia-wiewiórkę, maciupstwo, mieszczące się w dłoni wraz z ogonem, bardzo zestresowane, z uszkodzeniami skóry w obrębie głowy i cieknącą z nosa krwią, już zresztą po trosze zaschniętą. Przyniosły, bo znalazły je w lesie pod drzewem, więc chyba wypadła z gniazda obijając się o gałęzie. Z powodu chyba zbyt wielkiego stresu nie mogła, nie umiała trafić do rodzinnego gniazda.
Po fachowych oględzinach lekarsko - weterynaryjnych nie stwierdzono złamań kości, a jedynie ogólne potłuczenie. Prognoza była prosta - chyba będzie żyć.

Dzieci poszły do swych domów w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, a zwierzątko zostało. Powstał jednak pewien problem: kto się będzie maluchem opiekował, przecież wszyscy w lecznicy są zajęci pracą zawodową, a oseskiem trzeba się opiekować przez okrągłą dobę. Przyniesiono go więc do mnie emeryta, dysponującego czasem, cierpiącego nawet na nadmiar wolnego czasu.

Przyjęliśmy więc maleńką ociupinę w pudle po butach, jako dodatkowego lokatora, na swój metraż, zupełnie nieprzygotowani do opieki nad maleństwem. Wprawdzie było w domu trochę przegotowanego mleka, ale czym, przy pomocy czego to mleko podać? Zaczęliśmy od strzykawki, jaka była pod ręką, ale dawkowanie było utrudnione, bo zamiast kropelek wytryskiwały porcje o wiele za duże. jak na tak mały pyszczek, tak że zalewaliśmy małego. Krztusił się, parskał, mleko wypływało przez nos, ponieważ maleństwo było przerażone wszystkimi naszymi rękoczynami, a stres pogłębiało nasze łapanie go, przytrzymywanie aby napoić. A przecież zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możny dopuścić do zagłodzenia i do odwodnienia tak małego i tak młodego organizmu. Następnego dnia od rana szukaliśmy kroplomierza, a gdy coś takiego zdobyłem, dostałem w aptece - okazało się, że ma on zbyt duży otwór końcówki i nie nadaje się do wykoncypowanej roli. W końcu spróbowaliśmy wenflonu, takiego jakiego używa się przy dożylnych kroplówkach u dzieci. Zakładało się więc ten wenflon na strzykawkę, a miękką końcówką wpuszczało się do pyszczka, powolutku, małymi porcjami, cieplutkie mleczko. Początkowo bałem się, aby go nie przekarmić, więc jednorazowo podawaliśmy mleka po 1ml, ale dość często. Po kilku dniach wypijał jednorazowo już 2 - 3ml.

W miarę przebywania wśród ludzi, coraz mniej bał się nas, a nawet jakby szukał tej końcóweczki, z której wypływa coś cieplutkiego, pożywnego, dobrego. Chciał pić, a to oznaczało, że będzie żył. Odetchnęliśmy z ulgą - pije, więc nie umrze śmiercią głodową, w środowisku absolutnie sobie obcym, chociaż przyjaznym.

Pierwszą noc przespał w pudełku po butach, wyścielonym watą. Ale wata nie była dobrą ściółką, czy też wyściółką, bo przylepiała się do sączącej ranki pod okiem i do nosa, gdzie z jednej dziurki nozdrzy sączyła się wydzielina zmieszana z krwią. Trzeba było stworzyć mu namiastkę rodzinnego gniazda, rodzinnej dziupli, gdzie byłoby cieplutko i przyjemnie. Wymyśliliśmy więc, że może zamieszka w skarpecie; grubej, wełnianej, więc ciepłej otulającej i suchej. Skarpeta została zaakceptowana prawie natychmiast. Właził do niej i spał.

Po kilku dniach zaakceptował nas jako swoich towarzyszy, a może jako żywicieli, a nawet i jako rodzicieli. A przynajmniej jako karmicieli. Łaził po stole, ławie, krzesłach, podłodze, wspinał się po nogawkach i koszuli. Właził nawet po gołych nogach, czepiając się skóry, swymi pazurkami ostrymi jak szpilki. Te wycieczki "krajoznawcze" były coraz dalsze, skakał po fotelach, kanapach, zaglądał za meble, sprawdzał czy książki są równo ustawione. Po nakarmieniu penetrował rękawy koszuli, właził za pazuchę i tam usadawiał się na drzemkę.

Powoli oprócz mleka zaczął dostawać coraz bardziej urozmaicony pokarm: a to kawałek listka sałaty, a to okruchy bułki czy chleba, później po ociupineczce żółtego sera, gotowane jarzyny i ziemniaki, plasterek kalarepki. Doszło do tego, że w czasie śniadania łaził po stole, podgryzał kiełbaskę, zaglądał do szklanki z herbatą i zbierał okruszki słodkiego ciasta. Wolał słodką babkę biszkoptową od suchego chleba. Ale najbardziej był uradowany chałwą. Jadł ją z prawdziwym ukontentowaniem, a nawet zbierał okruszki, które w trakcie jedzenia spadały na podłoże.

Obrażenia, jakie miał w obrębie głowy powoli goiły się, opuchlizna znikała, a "dziki lokator" przyzwyczajał się do nas coraz bardziej. Lubił po jedzeniu siadać w ciepłej dłoni i tam zasypiał. A ja lubiłem wkładać, czy raczej wpuszczać go do kieszonki koszuli na piersiach. Tam sobie spał jak w rodzinnej dziupli, kiedy mamusia ogrzewała go swym ciepłem. Z tą różnicą, że w kieszonce był jeszcze dodatkowo huśtany w czasie chodzenia, czego, podejrzewam, mamusia mu nie zapewniała. Siedział tam i spał, nawet po kilka godzin, tak, że spokojnie wychodziłem z nim na miasto, bez obawy że wyskoczy, że ucieknie. Mogłem zadawać szyku, emablować, pokazując "swoją" cudowną maskotkę co zacniejszym obywatelom (i obywatelkom) naszego miasta i znajomym. Wszyscy podziwiali, zazdrościli, chcieli pogłaskać, chociaż zdarzały się też osoby, które z obrzydzeniem odwracały się, by nie patrzyć na tego "wstrętnego szczura". Trudno, de gustibus non disputandum est.

Kolejnym problemem który stanął na porządku dziennym, to imię dla "tego bydlaka", ale jakżeż miłego bydlaka. Drogą dogłębnych obserwacji, uczonych dyskusji, szerokiej wiedzy anatomicznej, doszliśmy do wniosku, że zwierzątko, które u nas mieszka, jest osobnikiem płci męskiej, czyli to nie wiewiórka, tylko wiewiór (obojętne co na takie wyczyny słowotwórcze powiedzieliby poloniści i z czym to słowo kojarzy się medykom, specjalistom chorób zakaźnych i wenerycznych). Jeżeli więc jest to osobnik męski, to jakie imię powinien nosić, na jakie imię powinien reagować, czyli przychodzić do ręki, która go karmi. Dyskusje trwały długo, najbardziej odpowiadał nam, pasował Kuba, ale ze względów rodzinnych, to nazwanie odpadało. Tak miał na imię nasz wnuk majster-klepka. Nasz zwierz został więc nazwany Bubuś, ale nie zdążył się doń przyzwyczaić, nie zdążył wbić w swą świadomość, że te dwie sylaby odnoszą się do niego.

Wszystkie nasze wnuczęta bardzo cieszyły się zwierzątkiem - maskotką, którą można nie tylko pogłaskać, pokarmić, poobserwować, ale można nawet ponosić bez obawy o pogryzienie. Wprawdzie Bubuś próbował niekiedy gryźć swymi widocznymi już siekaczami, bądź co bądź gryzonia, ale robił to raczej dla zabawy, w celach doświadczalnych, czy może nawet poznawczych, on także zębami poznawał świat.

Chodził po całym mieszkaniu, niekiedy bawił się z nami w chowanego, niekiedy wspinał się i łaził po firankach, a nawet wychodził z nami na zalany słońcem taras.
Pozwalaliśmy mu łazić po drzewach, ale baliśmy się, aby nie wyszedł zbyt wysoko, bo co później - prosić o pomoc strażaków z drabiną? W trawie też się gubił, tzn. tracił orientację przestrzenną, więc chroniliśmy go przed takim stresem.

Kiedy jednego razu wieczorem wtulił się w moją ciepłą dłoń, położyłem się wraz z Bubusiem do łóżka i zasnąłem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem bydlę wyciągnięte rano tuż obok mej głowy na poduszce, śpiące sobie słodko. Oj! Nie chciało się nam obydwóm wstawać.

Czasami, kiedy był najedzony właził w jakąś dziurę i mimo naszych poszukiwań spał tam kilka godzin. a później ukazywał się, bardzo zadowolony z siebie, tak, jakby drwił sobie z nas "a jednak się udało i nie znaleźliście mnie".

Nie wiem, co mówi na takie przetrzymywanie leśnych zwierząt prawo. Myślę że co najmniej nie pochwala takich postępowań, ale przecież zwierzątko było tak miłe i bez pomocy człowieka chyba marnie skończyłoby, więc rozgrzeszając się cieszyliśmy się nim i nawet nie gorszyliśmy się jego obecnością na stole w czasie naszych posiłków i "pomaganie" nam w jedzeniu. Bubuś był nie tylko w naszej rodzinie, on stał się wręcz jej członkiem, któremu wiele było wolno. Żyliśmy nie tylko w jednym domu, pod jednym dachem, ale żyliśmy w wielkiej z sobą przyjaźni, wręcz miłości. Co tu dużo mówić - lubiliśmy się.

Aż pewnego wieczoru przyszło nieszczęście. Kiedy jak zwykle oglądałem wieczorne wiadomości, a okno z powodu gorąca było lekko otwarte, w pewnym momencie zorientowałem się że Bubuś, który dopiero co bawił się na parapecie - znikł. Mimo natychmiastowego naszego poszukiwania na zewnątrz - przepadł. Może schował się na drzewie, może zabłądził w trawie, a może zjadł go kot. Szukaliśmy nazajutrz i jeszcze w następne dni, zdając sobie sprawę, że był on nieprzygotowany do samodzielnego życia. Ślad po nim zaginął.

A może przyjdzie jesienią na orzeszki leszczynowe do naszego ogrodu?

A jeżeli patrzysz na nas z wysoka, ze swego bubusiowego raju, to wiedz, że nam jest bardzo smutno bez ciebie.