Milioner:
ten, który ten pierwszy
milion musiał ukraść.
(tzw. powszechne przekonanie)
Mitologia
Kto już dzisiaj pamięta emocje związane z otwarciem we Wrocławiu pierwszego Klubu Międzynarodowej Książki i Prasy, który mieścił się vis a vis Pedetu, na rogu Świdnickiej i Podwala. Był to rok 53, a może 54, a więc w czasach, gdy byliśmy odcięci od całego świata, zasłonięci szczelną kurtyną, aby żaden powiew zgniłego zachodu nie zakłócił nam błogiego spokoju zapatrzenia na wschód. W tym to czasie, gdy powszechnie panował system kartek, kolejek i reglamentacji, jak Fenix z popiołów wyłonił się na firmamencie Wrocławia - MPIK, gdzie wszystko leżało na półkach, na ladzie, ogólnie dostępne. Wszystkiego można było dotknąć, wziąć do ręki, przeglądnąć, przeczytać, pooglądać, obejrzeć, i to przez czas nieograniczony, dowolnie długi. Można było usiąść przy stoliku i przy kawie pokontemplować książkę, zagraniczną gazetę, ilustrowany zagraniczny tygodnik czy miesięcznik, który dotychczas znało się wyłącznie ze słyszenia, z "szeptanej, wrogiej propagandy". Po przewertowaniu można to było kupić, lub odłożyć na poprzednie miejsce na półce.
Powiało Zachodem, zgniłym wprawdzie, lub co najmniej gnijącym od środka, od samego wnętrza, ale ten szyk, ta inność onieśmielała, imponowała, cieszyła. Rychło też wytworzyła się elita związana z Klubem; można tam było spotkać znanych aktorów, profesorów, ludzi sztuki. Po prostu należało tam bywać, w dobrym tonie było, aby nas tam widywano, a poza tym można się było popisać "posiadaniem" języka obcego.
Za ladą uwijały się dwie starsze panie, które przyjmowały pieniądze, podawały kawę z ekspresu, udzielały odpowiedzi, służyły radą, informowały, wyjaśniały, a wszystko głosem ściszonym, aby nie przeszkadzać innym. Jakiż kontrast z "paniami sprzedawczyniami", które robiły łaskę kiedy coś tam podały klientowi w sklepie, bo najczęściej obsługiwały kolejkę, lub plotkowały.
Jako student też tam zaglądałem, nie jako bywalec, nie aby kupić, ale aby pooglądać, przejrzeć, poczytać - przecież nie śmierdziałem groszem, a jakikolwiek nadprogramowy wydatek musiał być zaplanowany, wyliczony, wkalkulowany, przemyślany - z czego zrezygnować, by móc dodatkowo wydać. Wpadałem więc do tego nowo otwartego Empiku na moment, na chwilę, w przerwie obiadowej, w wolne popołudnie, aby pooglądać nowości wydawnicze, zdjęcia w zagranicznych (zachodnich) gazetach, goliznę w Playboy-u, czy też piękno architektury w pismach branżowych. Wszystko co obce, dotychczas u nas niedostępne fascynowało, podniecało, podsycało wyobraźnię. Kiedy się tak człowiek napatrzył, naczytał, nawyobrażał, odkładał przeglądane pismo na swoje miejsce i szedł taki nabuzowany w swoją szarą rzeczywistość.
Taki stan rzeczy trwał całymi tygodniami, miesiącami, aż jednego razu patrzę, a na ladzie leży "Mitologia" Parandowskiego. Taka pomarańczowa książka, trochę rzucająca się w oczy, wewnątrz piękna, choć skromna, szata graficzna. Wziąłem do ręki, siadłem przy jakimś stoliku i zacząłem wertować, przeglądać, czytać. Tak, to było to, czego mi brakowało do mego, skądinąd humanistycznego wykształcenia, to było to coś, co było potrzebne do zgłębienia meandrów heraldyki i genealogii bóstw świata antycznego. Wprawdzie coś się tam wiedziało, że Zeus to prawie to samo co Jowisz, że Hermes to ten od handlu i złodziei, a Melpomene z maską jest od tragedii, a Terpsychora z lirą "obsługuje" taniec. Ale te zawiłości i meandry stosunków i powiązań rodzinnych na Olimpie, kto od kogo pochodzi, kto z kim i dlaczego, to była już wiedza nie do zapamiętania, nie do zgłębienia, a przewodnika po tych wszystkich zawiłościach i niuansach nie było. Tak, to była ta książka, dzięki której możny było poszerzyć swe horyzonty o tak potrzebny wycinek wiedzy.
Tak, to było to, co chciałbym posiadać na własność, ale problem - cena. To kosztowało tyle, ile wydawałem na obiady przez tydzień.
Chodziłem więc prawie codziennie do Klubu, by ją poczytać, przewertować, nacieszyć oko.
Gdzieś tak po tygodniu takiego chodzenia, pojawiła się myśl, najpierw mglista, później coraz bardziej natarczywa, obsesyjna, nie dająca się odrzucić - a co by było, gdyby jej pewnego razu nie oddać, nie położyć na swoje miejsce na półce, wyjść z nią schowaną za pazuchą? Ale konsekwencje! Konsekwencje w razie wykrycia uczynku: złapią, odkryją, zawiadomią, wyleją, już nigdy więcej nie będę mógł tutaj przyjść, nikt takiemu ręki nie poda, wyrzucą poza nawias, spalony na całe życie.
Takie i tym podobne myśli kłębiły się pod czaszką, ale mimo takich wizji, chęć posiadania jeszcze bardziej rosła. Przychodziłem następnego dnia i jeszcze następnego, w myśli przymierzałem książkę do kieszeni, do teczki, za pazuchę, pod marynarkę, ale w końcu odkładałem na miejsce, żegnając się z nią jak z kochanką, z najlepszym przyjacielem do jutra, do następnego zobaczenia. Następnego dnia przychodziłem i znów obłapiałem tę "swoją" wymarzoną i prawie ukochaną książkę. Stan takiego amoku trwał kilka dni, może tydzień, nie wiem.
Aż jednego dnia przyszedłem znowu, aby wzrok nacieszyć, aby pobawić się tą jedyną, wybraną, wyjątkową. Znów wziąłem z półki książkę, siadłem przy stoliku, odłożyłem gazetę i zagłębiłem się w lekturze. Po chwili olśnienie, błysk. Gazeta. W gazecie, nikt nie zauważy. I mimo że rozum mówił nie, wszystkie przesłanki rozumowe, logiczne mówiły nie, że poczucie przyzwoitości mówiło nie - wyszedłem z Klubu z książką, w zgiętej na pół gazecie. Będąc już w drzwiach wydawało mi się, że jedna z pań idzie za mną, na ulicy wydawało mi się, że wszyscy przechodnie patrzą na mnie i widzą co ja niosę pod pachą, w tramwaju także tak jakby odsuwano się ode mnie, a milicjant patrzył na mnie przenikliwie. Nie zaczepiony przez nikogo dotarłem do swego pokoiku, gdzie mogłem się napawać swą zdobyczą. Napawać i wstydzić przed samym sobą.
Rzeczą oczywistą jest, że do Klubu przestałem chodzić, a kiedy zajrzałem tam po jakichś sześciu tygodniach, to wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą tak jakoś dziwnie. Ale chyba nikt nic nie wiedział, nikt nie dał odczuć, że cokolwiek wie.
Tak minęło kilka lat, skończyłem pobierać nauki, przeniosłem się na głęboką prowincję. Zacząłem zarabiać pieniądze, kompletować księgozbiór, ale wspomnienie o "tamtej" książce tkwiło jak zadra i nie dawało spokoju.
Jednego razu, będąc we Wrocławiu, zebrałem się na odwagę i postanowiłem ostatecznie załatwić sprawę książki. Poszedłem do Empiku, teraz mającego swą siedzibę przy placu Kościuszki, poczekałem aż ta sama od lat, starsza pani będzie wolna i prosto z mostu wyrecytowałem:
-
Proszę pani, ja tutaj przed kilku laty wziąłem książkę.
- Wiem - odpowiedziała pani - "Mitologię".
Zatkało mnie zupełnie i drżącym głosem wybąkałem, że chciałbym wyrównać te zaległości, czy te zaszłości, czy jak ja wtedy ten czyn, ten postępek mój, nazwałem.
- Proszę pana - usłyszałem - myśmy ten niedobór pokryli z funduszu na ten cel przeznaczonego, tylko dlaczego "to" tak długo trwało?! Przecież już po tygodniu, kiedy pan tak do nas przychodził i oglądał tę książkę, wiedziałyśmy, że to się tak skończy i ilekroć przychodził pan do Klubu, to wręcz modliłyśmy się, by "to" nastąpiło już dzisiaj, byśmy mogły przestać wreszcie się denerwować. Czy pan wie, jak to męczy takie oczekiwanie? A wie pan, jakie wtedy miał pan oczy? Czy pan wie, jak pan patrzył wtedy na tę książkę? Czasem zdarza się, że tak patrzy mężczyzna na ukochaną kobietę.
Cóż było robić, doszedłem do wniosku, że rzecz całą powinien załatwić bukiet kwiatów.
|