Motto:
"Krakowski piesek byle gdzie nie sika
On nie chce latarni, on szuka pomnika!"
Ty jesteś głupi jak weterynarz
Na początku lat sześćdziesiątych minionego (tak, tak) wieku, pracowałem w Królewskim Mieście Krakowie, co poczytywałem sobie za wyróżnienie i zaszczyt. Wyróżnienie - bo przecież tak niewielu z nas lekarzy weterynarii dostąpiło zaszczytu przebywania na co dzień w tym historycznym grodzie, a darem losu była możliwość codziennego dreptania po tych samych kamieniach, uliczkach i placach, na których odciski swych stóp pozostawili twórcy Państwa Polskiego i jego wielcy przywódcy, siadali w kawiarni przy stoliku, gdzie mieli swe stałe miejsca, luminarze Jagiellonki, a ulicami przechodziły, mocno posunięte w leciech, starsze panie w przydeptanych pantoflach i mocno wytartych salopkach, nie przejmując się tym, bo i tak każdy wiedział, że to Pani Hrabina, czy wręcz Baronowa.
Pewnego razu koleżanka z pracy zagadnęła mnie: czy nie zechciałbyś pójść ze mną do "Jednego Domu", są imieniny mojej koleżanki. Nie namyślając się długo, przystałem na propozycję, tym bardziej, że ciekaw byłem "Domu Krakowskiego", tego coś, co nadaje mu atmosfery i niepowtarzalnego smaczku. Dopiero po jakimś czasie przyszła refleksja: nie mam odpowiedniego, ciemnego garnituru. Gdy z tym problemem podzieliłem się ze swoją koleżanką, zmartwiła się nieco. Nagle olśniła mnie myśl: przecież niedawno był sylwester, a ja przywiozłem sobie z domu rodzinnego smoking. Zapytałem czy mógłbym w nim wystąpić? Ależ tak. Pan domu, mąż, zawsze na imieninach swej żony występuje w smokingu, więc nie będziesz wyglądał zbyt strojnie.
W oznaczonym dniu i godzinie pukaliśmy do drzwi, które otworzyły się szeroko i w perspektywie zobaczyłem poważnego pana, który wyciągnął w moim kierunku usygneconą dłoń i wymienił swoje nazwisko w formule przedstawienia się: Sergiusz Konstanty de . . . . . . (tutaj padło nazwisko znane mi z kart historii literatury) jestem. Weszliśmy do pokoju, w którym rozmawiało ze sobą kilka par, a ja rozglądałem się po stylowych meblach zastawionych bibelotami, ścianach zawieszonych obrazami, sztychami i misternymi rysunkami wykonanymi piórkiem, i podłodze zasłanej mocno "zużytym" dywanem (jak się później dowiedziałem, pochodzącym ze znanej manufaktury na Bliskim Wschodzie, a przywiezionym przez któregoś z członków rodu w połowie XIX wieku). Zgromadzeni rozmawiali wszyscy ze wszystkimi, i jak się zdążyłem zorientować było to towarzystwo lekarzy, w większości związanych z neurologią, pracujących w różnych instytucjach w mieście.
W tym miejscu wypada wspomnieć o klasyfikacji lekarzy ferowanej przez to właśnie, ściśle określone, towarzystwo, w owym czasie (niestety nie miałem okazji zweryfikowania tych opinii w późniejszym okresie). Otóż na samym szczycie profesji lekarskich stali psychiatrzy, tuż za nimi neurolodzy - co to wiedzą wszystko (lub prawie wszystko), tuż za nimi neurochirurdzy - z racji tego że parają się "mokrą" robotą, później szły wszelkie profesje manualne - więc wszelkiej maści i odmian chirurdzy, ortopedzi, ginekolodzy (przecież każdy owczarz robił to samo od wieków). Po tych specjalnościach następowała długa jak wieczność przerwa, i dopiero na samym końcu tłoczyły się tłumy internistów, co to nic nie umieją, niczego nie potrafią, a chodzą zadufani w sobie, i pyszni, i dumni, jakby to Pana Boga za nogi...
Tyle dygresji na temat wewnątrz lekarskiego rankingu w tej grupie towarzyskiej. Nie znam opinii i klasyfikacji innych grup specjalistycznych świata lekarskiego Krakowa, ale ta wydała mi się na tyle oryginalna, że warto było ją tutaj przytoczyć.
Pan domu chodził wśród gości i serwował trunki, a solenizantka namawiała na interesująco wyglądające przekąski.
W pewnej chwili gwar rozmów w pokoju ucichł, a na tle drzwi ukazała się Pani Starsza. Była to dama posunięta w leciech - zasuszona, malutka staruszka, ubrana w skromniutką, czarną, aksamitną sukienkę, wykończoną koronkami. Na nogach czarne pończochy, czarne lakierki. Na szyi złoty krzyżyk (na który, wcześniej, kazano mi zwrócić uwagę), a na palcu duży brylant misternie oprawiony w platynę i złoto. Włos siwy, upięty w kok. Więcej nic, a cała postać tchnęła dostojeństwem, dumą i pogodą ducha.
Teraz wszyscy podchodzili do Pani Starszej, aby złożyć swoje uszanowanie, aby Ją powitać, ucałować dłoń, przedstawić się. Kiedy pan domu Sergiusz Konstanty de ... przedstawiał mnie, a ja zgiąłem się (głęboko) i z szacunkiem ucałowałem pergaminową skórę dłoni, a później się spionizowałem, z ust Pani Starszej padło pytanie: "a z których Rybków?" Zbiło mnie to trochę z pantałyku, ale z szacunkiem odpowiedziałem: "z tych porządnych", uważając, że to może być dowcipne (godne? poważne?). Pani Starsza nie odpowiedziała nic, tylko tak dziwnie jakoś jedna brew się jej uniosła. Walorów specjalnych krzyżyka nie mogłem się dopatrzyć. Nie wydał mi się niezwykły.
Wszyscy przeszli do jadalni, gdzie zachwycał stół, wypełniający sobą omal całą wolną przestrzeń, dając jednak możliwość swobodnego dotarcia do każdego miejsca. No i ta zastawa...
Goście zajęli się jedzeniem, a pan domu dolewał każdemu trunki według upodobania. Szmer cichych rozmów, szeptów wręcz, unosił się nad stołem, chyba, że Pani Starsza zwróciła się do kogoś, to wówczas indagowany odpowiadał pełnym głosem.
Po trzech kwadransach, może po godzinie, Pani Starsza wstała, podziękowała wszystkim za towarzyszenie jej przy stole i wyszła.
Atmosfera zelżała, zrobiło się luźniej. Towarzystwo rozgrzane dobrymi trunkami zaczęło z sobą swobodnie rozmawiać, wymieniać poglądy, nawet przez stół, dowcipkować, nawet nabijać się ze współtowarzyszy. Ostrza dowcipów, szczególnie ciętych, kierowane były do jednego z panów, tak na oko starszego ode mnie o kilka lat, jak się zorientowałem, lubianego przez wszystkich i przygotowującego się do specjalizacji z neurologii. On też zresztą opowiadał urocze i dowcipne historyjki na swój temat. Brat - łata, bez którego nie obędzie się żadna impreza towarzyska czy koleżeńska. Dusza towarzystwa.
W tym momencie jeszcze jedna dygresja. W latach czterdziestych, na wydziałach lekarskich Uniwersytetu Jagiellońskiego, przez jakiś krótki okres, nie była wymagana łacina w nazewnictwie anatomicznym. Wystarczyło każdą część ciała nazwać w języku ojczystym, w języku polskim.
Wesoła rozmowa, opowiadanie dowcipów, dykteryjek, trwało w najlepsze, gdy nagle ponad gwar rozgrzanych głów, przebiło się, skierowane do tegoż sympatycznego człowieka, stwierdzenie: Staszek! ta ty jesteś głupi jak weterynarz, ta ty nie potrafisz nawet wyliczyć po kolei nerwów czaszkowych.
Co! Ja nie potrafię? Chcesz, to zaraz ci wymienię.
I zaczął wymieniać, pomagając sobie odliczać na palcach, po polsku, nazwy nerwów, od węchowego i wzrokowego, poprzez przedsionkowo - ślimakowy i językowo - gardłowy, aż po podjęzykowy. Szło mu to niesporo, często się mylił. Może rzeczywiście nie utrwalił sobie jeszcze właściwej kolejności, a może to tylko wina wina i innych szlachetnych trunków.
Chcąc sprawdzić, czy prof. Antoni Bant, jego adiunkt Kazimierz Myczkowski i asystent Piotr Wyrost zdołali dostatecznie trwale wbić w moją świadomość podstawy anatomii, zacząłem, przywołując na pomoc paluchy, wymieniać po kolei, półgłosem, nazwy nerwów. Naturalnie wymieniałem nazwy w języku łacińskim.
Nagle poczułem raczej, niż spostrzegłem, że siedząca obok mnie dama wpatruje się we mnie z przerażeniem, coraz szerzej otwieranymi oczyma. I usłyszałem taki nerwowy głos: co pan? No co pan?
Nie przerywając sobie dojechałem do nervus accesorius i nervus hypoglossus i grzecznie odpowiedziałem: to były nazwy nerwów po łacinie, bo widzi pani, ja to jestem taki głupi weterynarz.
Na drugi dzień usłyszałem od swojej koleżanki. Popełniłeś faux pas, jedno duże: odpowiadając nazbyt zuchwale i impertynencko Pani Starszej, i jedno małe: muszkę zamiast wiązaną, miałeś zapinaną. A poza tym to bardzo dobrze odpowiedziałeś tej rudej i piegowatej, co to teraz wielką panią rżnie, a przed wojną to jej ojciec miał zakład szewski na Sławkowskiej.
|