Zaduszki
Dzień Wszystkich Świętych traktowany jest w naszym kraju jako trzecie, po Wielkanocy i Bożym Narodzeniu, święto rodzinne. Tabuny rodaków przemieszczają się z jednego krańca Polski na drugi, policja ogłasza stan największego niebezpieczeństwa na drogach, w autobusach i na kolei ścisk, sklepy spożywcze przeżywają okres prosperity, jeżeli nie wszyscy to przynajmniej większość z nas spodziewa się niezapowiedzianego najazdu rodziny i znajomych, którzy już dawno wyjechali w inne rejony, ale na groby swych bliskich przybędą i może złożą nam niespodziewaną wizytę. W sam dzień 1 listopada tłumy na ulicach z naręczami kwiecia podążają w jednym kierunku. Na cmentarzach tłok przy wejściach, tłok na alejkach i między grobami. Większość się zna, kłaniają się sobie, zamieniają kilka słów, oglądają wspólnych znajomych i wymieniają uszczypliwe uwagi na temat stroju, uczesania, postępującej siwizny, czy też łysiny, na temat ustawienia się w życiu, spotykanych czasem po latach znajomych, na temat dzieci, które wyrosły ponad wiek i wydoroślały przedwcześnie. Wymieniamy uwagi na temat tuszy pani Kowalskiej czy Malinowskiej, prezencji jej drugiego, czy też trzeciego męża, oraz zdziwienia: o, popatrz, ten nasz sąsiad spod szóstki już zmarł, nic o tym nie wiedziałem, o leży tam, grób drugi od lewej. Zapalamy na grobie znajomych świeczkę, lampionik, czasem położymy jakiś kwiatek.
Ja też, w tym dniu, po obejściu kilku znajomych mogił, z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku, kierowałem się już ku wyjściu, gdy zobaczyłem przed sobą roześmianą twarz, właściciel której z wyciągniętą prawicą podszedł do mnie. Twarz zadowolona, roześmiana, i te uszy. No właśnie, jak on się nazywa, przecież go znam, gęba znajoma, i te uszy, ale nazwiska nie pomnę. Przedstawia mi swoją żonę, całuję jej upierścienioną dłoń, ale nazwiska nie usłyszałem, coś bąknęła pod nosem, trudno, przypomnę sobie, w trakcie rozmowy, potem. Przecież go znam, no bo te uszy. W trakcie wymiany stereotypowej zdań, typu co słychać koło ciebie, co robisz, gdzie mieszkasz i pracujesz, poszturkiwany przez przewalający się tłum, dowiedziałem się, że ma żonę i dwoje dzieci, już dorosłych i dwoje wnucząt, że jest taksówkarzem, że musimy się spotkać by pogadać. Zdążyłem zanotować jedynie numer telefonu i rozstaliśmy się z zapewnieniem... Ucałował mnie z dubeltówki i klepnął po plecach, jakby trochę zbyt mocno i znajoma postać zniknęła mi w tłumie. Kto to był? Jak się nazywa? Przecież gdzieś go spotkałem - ten niekonwencjonalny, trochę jakby rubaszny, sposób bycia, ta gęba zawsze zadowolona z siebie, no i te uszy.
Po obiedzie, kiedy zasiadłem przed telewizorem, cały czas myślałem: kto to był, gdzie go ustawić, w jakim czasie umiejscowić, z jakim faktem skojarzyć. Myślałem ciągle o nim oglądając wiadomości i jakowąś sztukę, czy film. Dopiero późnym wieczorem - eureka, jest, mam go. Przypomniałem sobie. Umiejscowiłem.
Był chyba rok 1946, gimnazjum pod "dowództwem" Józefa Czechowicza i my, uczniowie tegoż gimnazjum, spędzeni z różnych stron II Rzeczpospolitej: z Wołynia, Polesia, Wileńszczyzny, i tzw. "centralnej Polski". Główny trzon stanowili jednak "repatrianci" ze Stanisławowa i ze Lwowa. Zaczęli już zjeżdżać ci z Kazachstanu i Syberii, a także emigranci z Belgii i Francji. Brać uczniowska to z jednej strony nuworysze - co to myśleli, że Pana Boga za nogi złapali, bo rodzice potrafili się urządzić w nowej rzeczywistości, otworzyć sklepy, knajpy, zajęli po Niemcach najlepsze mieszkania i wille, wzbogacili się szabrem. Mieli wszystko, czego im dotychczas brakowało. Byli butni, gruboskórni, niezbyt chętni do nauki (bo i po co, i tak mieli wszystkiego w bród), a wykształcenie nie było tradycją rodzinną.
I takim był Mietek, którego ojciec miał sklep rzeźniczy i knajpę przy ulicy Cmentarnej. Pucułowaty, z niskim czołem, zawsze z rękami w kieszeniach, czerwony na gębie, wyżarty osiłek. Starał się rej wodzić wśród kolegów, ale jakoś tak nikt do niego nie lgnął. Poszturchiwał każdego i starał się podporządkować sobie każdego. Chyba że trafił na silniejszego od siebie, to wtedy dawał mu spokój. Szczególnie upodobał sobie małego Jurka, obok którego nie przeszedł, aby go nie szturchnąć, uderzyć, kopnąć, podłożyć nogę, czy nie poklepać, niby to przyjacielsko, a tak naprawdę, boleśnie uderzyć po plecach. Trwało to dłuższy czas i biedny Jurek unikał go jak mógł. Zawsze go jednak dopadł, szturchnął, uderzył po głowie, bowiem Mietek nigdy nie odwzajemnił się tym samym. Był małym i zabiedzonym chłopcem gdzieś z dalekiego Podola i samo bycie w gimnazjum przytłaczało go. Był bardzo porządnym, sympatycznym chłopcem, koleżeńskim i wszyscy lubiliśmy go. Kiedy stawaliśmy w jego obronie, to jedyną reakcją Mietka był szyderczy uśmieszek i wzmożony sadyzm. Stan taki trwał dosyć długo.
Gdy jednego razu w czasie przerwy staliśmy na podwórzu i Jurek znowu został boleśnie uderzony, stanął wśród grupy kolegów i powiedział głośno i dobitnie: słuchaj, jeżeli mnie jeszcze raz uderzysz, to ja oberwę ci uszy. Jedyną reakcją Mietka był szyderczy śmiech i zamaszysty kopniak, który wylądował na siedzeniu Jurka. Ponieważ w tym momencie odezwał się dzwonek, poszliśmy wszyscy na lekcję. Całe zajście jakby się rozmydliło.
Następna pauza, to była tzw. długa przerwa, podczas której chłopcy z bursy, tej na rogu ulic Anny i Łużyckiej, szli na drugie śniadanie do kuchni, w suterenie szkoły, a wszyscy inni wyciągali z teczek, to co im mamy w papier zawinęły i wychodzili nas podwórze aby się posilić. Mietek też wyszedł z dużą pajdą chleba suto obłożoną jakąś smakowitą i wonną wędliną i pożerał ją łapczywie. Wtedy od tyłu podszedł Jurek i podskoczył i złapał Mietka za obydwa uszy i pociągnął z całej siły i oberwał obydwa, tak że tylko na skórce się trzymały. Rozległ się wielki wrzask i tylko krew zalała szyję i ubranko i niedojedzony chleb i ręce którymi się złapał Mietek za głowę z obydwu stron. I stał tak oniemiały z przerażenia i tylko krew miedzy palcami lała się po ubraniu. Zapanowała wielka konsternacja i nikt nie ruszył się dłuższą chwilę, a mały Jurek odszedł powolnym krokiem i stanął sobie pod ścianą. Po chwili ktoś zaprowadził Mietka do pokoju nauczycielskiego, a później owiniętego ręcznikiem na pogotowie w Szpitalu Brackim.
Jak zwykle w podobnych wypadkach dyrektor Czechowicz z wielkim wrzaskiem wyrzucił Jurka do domu z polecenie, że jutro ma się stawić w szkole jego ojciec. Wzburzonemu dyrektorowi tłumaczyliśmy okoliczności i kulisy tego "haniebnego" czynu Jurka, ale cała otoczka czynu jakby nie docierała do dyrektora.
Następnego ranka przed gabinetem dyrektora zobaczyliśmy Jurka z ojcem. obaj skruszeni i bardzo zmartwieni, oraz głośno perorującego z wściekłością ojca Mietka. Dowodził że takiego bandytę to powinno się, oprócz wyrzucenia ze szkoły na zbity łeb, jeszcze zamknąć do więzienia, bo stanowi zagrożenie dla porządnych ludzi. A poza tym, to ten haniebny czyn świadczy także o wychowaniu w domu, itp., itd. Zadzwonił dzwonek na lekcję, a dyrektor poprosił wszystkie trzy osoby do gabinetu.
W połowie lekcji Jurek wszedł do klasy i usiadł w swojej ławce.
Co działo się w gabinecie dyrektora, jaki przebieg miała rozmowa, czy może raczej rozprawa, nie dowiedzieliśmy się nigdy.
Po jakimś tygodniu Mietek powrócił ze szpitala, jeszcze z obandażowaną głową, ale jakiś taki odmieniony, jakiś nieswój, jakby nie ten sam. Kiedy po dalszych kilku dniach zdjęto mu już wszystkie opatrunki, okazało się, że uszy wprawdzie są na swoich miejscach, ale takie trochę inne. Jedno było bardziej odstające i jakby osadzone trochę niżej, przez co wydawało się jakby mniejsze.
Od tego czasu Mietek zmienił się bardzo. Wprawdzie pozostała mu ta kanciastość w zachowaniu, ale do końca roku nigdy nawet nie dotknął Jurka. Po wakacjach znikł nam z horyzontu i dopiero po ponad pół wieku spotkałem go na cmentarzu noworudzkim, ale nazwiska nie mogę sobie przypomnieć do tej pory. |