Topka soli i głowa cukru
Widzisz, ja pochodzę z Królewskiego Wolnego Miasta Drohobycza, które każdy, jednym tchem wymawia Drohobycz - Borysław i kojarzy z ropą i przemysłem petrochemicznym, a przecież Drohobycz to miasto posadowione na salinach i zapiski z wieku XII wspominają, że ludzie po sól do tych okolic przybywali i wywozili ją w odległe, dalekie strony. Za panowania Kazimierza Wielkiego obfitsze źródła przejął rząd, a dochody ze sprzedaży soli obracał na swoje potrzeby, zwłaszcza na wydatki królewskie m. in. Uniwersytet Jagielloński był "finansowany" z żup solnych. Składy soli, na mocy rozporządzenia królowej Jadwigi z 1387 r. znajdowały się we Lwowie, Kołomyi, Jarosławiu, Bydgoszczy, w Dybowie pod Toruniem, w Dobrzyniu nad Wisłą i Parczowie.
Pierwszymi rządowymi żupnikami byli Włosi, a dopiero później zarząd salin otrzymywali ludzie zasłużeni, którym król starał się odwdzięczyć za zasługi położone dla Ojczyzny. Było to więc miasto bogate, przede wszystkim solą, a w wieku XIX dodatkowo przerobem ropy naftowej z pobliskiego Borysławia i całego wschodniego Podkarpacia. Za zasługi wobec Rzeczpospolitej miasto nasze otrzymało herb, na którym na niebieskiej tarczy ze złotą obwódką umieszczono 9 topek soli.
Sól sprzedawano: na miarę, a więc mierzono ćwiercią miejską, wyrabiano topki lub pakowano do beczek o stałej objętości (41 funtów). Topki soli (tak na oko około 2 kg) i głowy cukru (5 kg) były jeszcze w powszechnym użyciu w okresie międzywojennym. Moja Matka nie wyobrażała sobie, aby wiśnie można było sprofanować, zasypując je sypkim cukrem. To musiały być kawałki i kawałeczki odrąbane z głowy cukru siekierką i zmieszane z wiśniami i postawione na słońcu na oknie, bo tam sok najlepiej puszczał. Po zlaniu soku pozostałość można było zalać okowitą i po odpowiednio długiej komp
nencie czasowej, płyn można było zlać i to była prawdziwa wiśniówka.
W tymże Królewskim Wolnym Mieście Drohobyczu ukończyłem szkołę powszechną i Gimnazjum im. Władysława Jagiełły z piękną biblioteką nauczycielską, zawierającą kilka tysięcy dzieł drukowanych począwszy od połowy XVI wieku. W tym to gimnazjum uczył Bruno Schulz (ten od "Sklepów cynamonowych" i "Sanatorium pod klepsydrą"), który nie był jeszcze w tym okresie osobą powszechnie znaną, pamiętam, że uczył rysunków oraz prac ręcznych i rysował bardzo ładne główki uczniów.
W tym gimnazjum zdałem maturę w 1938 r. i pojechałem do Lwowa, aby starać się o przyjęcie na tamtejszą Politechnikę, a przyjechałem z powrotem do Drohobycza jako student Akademii Weterynaryjnej. Politechnika była przepełniona.
Przed wojną zaliczyłem jeden rok studiów, za "pierwszych Moskali" chodziłem na Weterinaryjnyj Institut, a w czasie okupacji niemieckiej byłem studentem Statliche Fachkurse Lemberg, którego ukończenie miało dawać prawo wykonywania zawodu weterynaryjnego wyłącznie na terenie Generalnej Guberni. Do roku 1944 zaliczyłem IX semestrów. Potem nastąpiła "repatriacja" na Ziemie Odzyskane.
W roku 1946 absolutorium "pod warunkiem zdania egzaminu z mikrobiologii i odbycia praktyki u Lekarza Powiatowego" - decyzję tę podpisał Prodziekan prof. Gustaw Poluszyński. Egzaminy końcowe zdawałem więc we Wrocławiu: z parazytologii, z anatomii patologicznej, farmakologii, interny, chirurgii, chorób kończyn z podkownictwem, położnictwa i końcowy z organizacji państwowej służby weterynaryjnej u Słocińskiego ówczesnego Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii. W roku 1950 uzyskałem dyplom tuż przed Bożym Narodzeniem, bo 22 grudnia z podpisem Rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Kulczyńskiego i Dziekana Wydziału Medycyny Weterynaryjnej prof. Zakrzewskiego.
Pracę zawodową rozpocząłem w roku 1944 w Drohobyczu w (w dowolnym tłumaczeniu) Wojewódzkim Urzędzie Zaopatrzenia Mięsnego (odpowiednik naszej Centrali Mięsnej), na stanowisku lekarza weterynarii do spraw zaopatrzenia weterynaryjnego, głównie rzeźni, i do spraw zwalczania chorób zakaźnych w rzeźniach (panowała wtedy nosacizna, pomór świń i kur). W listopadzie 1945 r. przyjechałem do Legnicy i tutaj pracowałem u Pełnomocnika Rządowego Nr XXV w referacie weterynarii, oficjalnie na stanowisku dezynfektora powiatowego, a de facto byłem zastępcą powiatowego - zajmowałem się sprawami lecznictwa, organizowałem lecznice, a równocześnie sam praktykowałem i przygotowywałem się do egzaminów.
Po uzyskaniu dyplomu zostałem mianowany Powiatowym Lekarzem Weterynarii i siedziałem na tym stołku do czasu aż dopadł mnie zawał w 1973 roku później jeszcze przez pięć lat byłem w Chłodni Składowej w Legnicy, aż w roku 1978 przeszedłem na emeryturę. I to byłoby tyle z mojego życia. Straciłem zupełnie kontakt z zawodem. Teraz jestem wolnym człowiekiem i niczego już nie muszę. Chodzę sobie codziennie do lasu i na pola, aby nie zgrzybieć i nie zardzewieć całkowicie i aby nacieszyć oko zielonością, świeżością i pooddychać pełną piersią.
Tyle opowiedział mi o sobie Stanisław Oleksiak, długoletni Powiatowy Lekarz Weterynarii w Legnicy (chyba najdłużej pełniący tę funkcję na Dolnym Śląsku), opowiedział w sposób spokojny, wręcz beznamiętny. A przecież wiadomym mi było, że miał swoje pasje, że rzeźbił, malował, coś tam zbierał. Kiedy zagadnąłem go o te rzeczy, zostałem dopuszczony do wejścia do Jego pokoju - pracowni, o którym mówi, że żadna kobieta nie miała tam wstępu - nawet po to, aby posprzątać. Wszedłem więc do tego przybytku i tak po troszę zdębiałem, oniemiałem, nie wiedziałem na co najpierw patrzeć. Ściany obwieszone obrazami przedstawiającymi pejzaże uchwycone latem, zimą i jesienią, urocze widoki pól, lasu, potoków, kęp drzew, smukłych brzóz nad zakolem potoku, a wszystko bajecznie kolorowe, ale nie krzyczące natarczywością koloru. Na wszystkich jest bardzo dużo światła; koloru i światła, zafascynowania zastaną w danym momencie sytuacją i zadumy. Zadumy i reminiscencji, chyba z lat młodości, szumnej i niepohamowanej, radosnej, barwnej i przyjaznej ludziom.
I tutaj przypomniał mi się moment, kiedy przemawiał prof. Szczudłowski na uroczystości odsłonięcia lwowskiej tablicy pamiątkowej na parterze budynku naszego Wydziału we Wrocławiu. Było ono bardzo krótkie, a kończyło się słowami: Życie jest piękne, więc warto żyć. I teraz w tych obrazach naszego Kolegi znalazłem to samo, ten sam okrzyk, wyrażony na płótnie; na wielu płótnach. Poniżej na półkach stały rzeźby wycyzelowane w lipowym drewnie: a to głowa Indianina, a to dziad i baba , a to jakiś świątek, a to orkiestra wiejska, a to kobiety przy różnych pracach domowych, a to jakiś krzyżyk udatnie wycięty; a tuż obok korzenioplastyka: jakiś rajski ptak w locie, piesek z podniesioną do siusiania nogą pod uliczną latarnią - to są wszystko dzieła, które powstały w długie zimowe wieczory, kiedy nie można było iść z pędzlem w plener. Wtedy przetwarzane były zbiory gałęzi i innych badyli w rzeczy coś przedstawiające. Ileż trzeba mieć fantazji i abstrakcyjnej wyobraźni, aby wyczarować z tego coś, co może zachwycić, pobudzić do myślenia, wzruszyć.
Na przeciwległej zaś ścianie w ramach, za szkłem zbiory motyli i ciem. Kiedy zacząłem się bliżej przyglądać tym zbiorom, dowiedziałem się, że jest to wynik Jego codziennych wypraw do lasu i na pola, że jak zobaczy coś ciekawego, to musi zapolować, złapać. A później następuje proces suszenia na prawidełku: dwie deseczki z rowkiem pośrodku na tułów; na deseczkach układa się skrzydełka, przymocowując paskami papieru, przytwierdzonymi szpilkami. Tak rośnie ta kolekcja w przeszklonych pudełkach, poukładanych bardzo pieczołowicie w wielką piramidę w jednej części "męskiego" pokoju. Prawdziwy raj dla znawców, hobbystów i "entomologów, czyli badaczów owadzich nogów" jak mawiał K.I. Gałczyński. Już teraz ma dowody na to, że kilka gatunków motyli zniknęło z tego terenu - oby nie na zawsze. Jakby tego wszystkiego było Mu jeszcze mało - to zbiera znaczki polskie od 1945 roku i . . . co rzadsze polskie monety.
Wiele jest jeszcze ciekawych rzeczy do obejrzenia w tym domu, jak choćby ten brzeszczot miecza , pochodzący ze zbiorów zamku w Legnicy, przez "zwycięską armię" wyrzucony jako złom do fosy zamkowej i powtórnie znaleziony i odzyskany, a teraz zajmujący poczesne miejsce na ścianie wśród innych staroci. Ponieważ moja wizyta w tym domostwie zbiegła się z wielką lejbą i wielką wodą na Dolnym Śląsku, musiałem się spieszyć, wręcz uciekać, aby nie okazało się, że mam odcięty powrót do domu. Postanowiłem jednak, że będę musiał wybrać się tam powtórnie, aby dokształcić się z entomologii i historii. |