Łybak Simche
Mój Ojciec pochodził z Poznańskiego, więc wychowany był w poszanowaniu prawa, którego litera była czymś świętym , szanowanym i non disputandum. Jako młody chłopak wyjechał za chlebem do Niemiec. Pracował w kopalni węgla, jeździł tam pod ziemią lokomotywką i do końca dni swoich z dumą i rozrzewnieniem opowiadał "o swojej lukstorpedzie".
Pod koniec lat dwudziestych powrócił do kraju i z powodu kryzysu i braku jakiejkolwiek pracy, wstąpił do policji. Jako początkujący policjant pełnił służbę na najgorszych odcinkach, np. pełnił służbę patrolową nocą na ulicach i peryferiach Lwowa. Z tego okresu pochodzi opowiadanie jak to zawsze, ilekroć przechodził z kolegą wzdłuż płotu jednej z willi, był atakowany przez potężnego psa zza płotu. Powtarzało się to codziennie, tak że przechodząc tamtędy już oczekiwali wyszczerzonych w ich kierunku kłów i głuchego charkotu. Aż jednej nocy psa nie zobaczyli, szczekania nie usłyszeli. To ich trochę zaniepokoiło, ale nim doszli do końca płotu, usłyszeli rzężenie i między sztachetami płotu zobaczyli potężny łeb i z pyska toczącą się pianę, a oczy nabiegłe krwią. Nie wiadomo jak to długo już trwało, w każdym bądź razie pies uwięziony między sztachetami płotu dusił się, już się kończył. Mimo strachu że zostaną pogryzieni, obydwaj posterunkowi zdjęli psa ze sztachet płotu i prawie dogorywającego zanieśli właścicielowi, który cucił go, aż doprowadził do stanu, w którym pies trzymał się jako tako na nogach. Takim zostawili go gospodarzowi, a sami poszli w dalszy obchód. Po kilku dniach pies znowu rezydował nocą w ogrodzie. ale ilekroć zwęszył swoich wybawców - przestawał szczekać i pozwalał się nawet głaskać po grzbiecie i merdał ogonem.
Po kilku latach służby we Lwowie, został przeniesiony do Borysławia. Z racji pięknego wręcz kaligraficznego swego pisma prowadził kancelarię posterunku w Tustanowicach. Starym zwyczajem galicyjskim, urzędnicy pracowali z przerwą, w czasie której szli o godzinie 12 na obiad do domu.
Teraz należy wyjaśnić co to był łybak. Otóż w Borysławiu , gdzie było mnóstwo szybów, część ropy naftowej trudno było zagospodarować w sposób właściwy - ściekała więc do potoków i rzeczek, płynęła z nurtem, lub gromadziła się przy brzegach, w zakolach i płyciznach. Biedna ludność tego miasta pozyskiwała tę ropę i sprzedawała ją jakimś tam pośrednikom (tak jak w chwili obecnej zbieracze złomu). To byli łybacy, którzy przy pomocy ogona końskiego zbierali z powierzchni wody tę ropę. Technika zbierania była bardzo prosta: rozczapierzony ogon zarzucało się zręcznym ruchem na plamę ropy, włosy ogona oblepiały się tłustym płynem, który później nad wiadrem ściągało się zeń. Łybanie było zabronione, jako że wszystkie surowce dobywane z ziemi należały do państwa i tylko państwo mogło ciągnąć z nich korzyści.
Ponieważ mieszkaliśmy nad rzeką, która na swej powierzchni niosła plamy ropy, więc ojciec idąc w południe na obiad spotykał często tych łybaków, których upominał, przepędzał, a zdarzało się, że nawet karał.
Z opowieści mojej Matki wiem, że takie postępowanie trwało do czasu mego urodzenia. Po tym historycznym momencie, gdy przyłapany na gorącym uczynku łybak zaczął prosić, że w domu bieda, że nędza, że ma żonę i dzieci którym głód zagląda w oczy, to wówczas Ojciec, chyba zły na samego siebie, powiedział jedynie: żebym ja ciebie więcej na tej rzece nie widział. I rzeczywiście od tego momentu go nie widywał, nie spostrzegał, lub może raczej nie chciał widzieć. Bo on dalej łybał na rzece, ale gdy ojciec zjawiał się na horyzoncie, to wówczas przycupnął gdzieś pod wysokim brzegiem, aby nie rzucać się w oczy. I tylko Ojciec, jakby z dezaprobatą co do swego postępowania, tłumaczył się Mamie: przecież on ma kupę dzieci i musi im przecież dać coś jeść.
Kiedy we wrześniu 39 r. "wyzwolili" nas Rosjanie, większość tych łybaków, jak i innej biedoty żydowskiej (i nie tylko), zaczęła paradować po mieście z karabinami na sznurku i z czerwonymi opaskami na rękawie, patrząc z góry i z nienawiścią na niedawnych "burżujów" i "panów". Pierwsza wywózka na Sybir ominęła nas, chyba dlatego, że Matka rozpuściła pogłoskę, że Ojciec zaginął w czasie zawieruchy wojennej.
W kilka tygodni po pierwszym exodusie syberyjskim, gdy wieczorem siedziałem z Matką w domu, usłyszeliśmy pukanie do drzwi. To za drzwiami stał znany nam Simche - łybak (nazwiska nie znaliśmy i nigdy nie poznaliśmy), obecnie milicjant po cywilnemu, w mocno sfatygowanym ubraniu, z czerwoną opaską na rękawie, z długim niemiłosiernie karabinem na sznurku z nasadzonym "na sztorc" bagnetem. Wszedł, zamknął bardzo dokładnie za sobą drzwi i zapytał czy jest jeszcze ktoś w domu. Kiedy usłyszał że nikogo obcego nie ma, szeptem powiedział Mamie, że jesteśmy na liście do wywozu na Sybir i jeżeli nie chcemy by nas wywieziono, to mamy uciekać. O tym co nam powiedział - sza! i palec w wymownym geście położył na ustach. Wyszedł, rozpłynął się w ciemnościach i tyle go widzieliśmy.
Posłuchaliśmy Simche i usunęliśmy się z naszego domu. Mama nawet drzwi nie zamknęła na klucz, bo szkoda gdyby chcieli je wyważać kiedy będą się dobijać do mieszkania. Najpierw poszliśmy do sąsiadów, tam posiedzieliśmy trochę, ale nadchodziła noc, a oni się bali odpowiedzialności za przetrzymywanie u siebie osób zagrażających Związkowi Republik Radzieckich i proletariatowi na całym świecie, więc wyszliśmy od tych sąsiadów i resztę nocy przesiedzieliśmy w "sławojce", która stała tak trochę na uboczu. Rzeczywiście około północy zajechała pod nasz dom furmanka z enkawudzistą. Nie zastali jednak nikogo w mieszkaniu i odjechali.
Nigdy więcej Simche (a może Simcha, lub Simchego) nie spotkaliśmy, nie wiem czy przeżył okres pogromów w czasie wojny. Nie wiem nawet o kogo pytać, przecież nie wiem jak brzmiało jego nazwisko. Myślę, że Najwyższy, mimo wszystko, postawił Simche kreskę po prawej stronie na tablicy uczynków.
Żydzi wymyślili formę uczczenia pamięci tych, którzy im uratowali życie. Sadzą drzewko pamięci u siebie w Izraelu. A gdzie ja mógłbym posadzić drzewko, dla uczczenia pamięci biednego Simche - łybaka, dzięki któremu nie zaznałem "rozkoszy" świeżego powietrza i poniewierki i zimy i niewolniczej pracy i głodu w tajdze syberyjskiej, gdzieś tam w dalekim Kazachstanie
|