Mój cicerone w zawodzie
Dla mnie wszystko zaczęło się, gdy przyszedłem na lecznicę w Nowej Rudzie i objąłem zaszczytne stanowisko ordynatora. Wszystko było dla mnie nowe, wszystko wydawało się trudne, zawiłe, straszne, a jednocześnie, jak to zwykle w młodym wieku bywa, zdawało mi się, że zrewolucjonizuję wszystko, przewrócę, usprawnię, naprawię.
Sprzyjała takiemu myśleniu atmosfera panująca w lecznicy, której kierownikował, przybyły niedawno ze Związku Radzieckiego, po dwunastu latach pobytu na Kołymie, lek. wet. Jan Lach, żartobliwie przez nas nazywany Iwanem Pietrowiczem. Przybył z jedynym dokumentem wypisanym (pismem maszynowym, naturalnie po rosyjsku) na ósemce kancelaryjnego arkusza i stwierdzającym, że "Iwan Pietrowicz Lach był niewinnie sądzony". To były jego wszystkie dokumenty, tym świstkiem wszędzie się legitymował, ten świstek był jego przepustką na dalsze życie w Ojczyźnie.
Z tym też Jego "dokumentem" związana była ciekawa historia, gdy starał się o przywrócenie, czy też może raczej o uznanie Jego stopnia oficerskiego. Zgodnie z dobrym obyczajem pojechał jednego razu do RKU w Kłodzku, aby wyrobić sobie oficerską książeczkę wojskową. W sekretariacie został skierowany do najgłówniejszego szefa, który po wysłuchaniu o co petentowi chodzi, przy braku jakichkolwiek dokumentów stwierdzających prawdomówność petenta i na których można by się było oprzeć i wydać jakikolwiek dokument wojskowy, poprosił o napisanie podania i dołączenia doń życiorysu. Na pytanie, czy szczegółowego, odpowiedział: tak naturalnie że szczegółowego, uwzględniającego przebieg służby wojskowej i co obywatel robił po zakończeniu służby wojskowej.
Biedny delikwent przyjechał do domu i zaczął pisać. Wyszło tego cztery arkusze kancelaryjnego podwójnego papieru w kratkę. Dołączył podanie i wysłał listem poleconym. Na trzeci dzień na podwórko lecznicowe zajechał wojskowy gazik, z którego wysiadł maksymalnie zdenerwowany pan major z rozbieganymi oczkami i zapytał mnie czy może się widzieć z ob. Lachem. Zaprowadziłem więc wysokiego oficera do gabinetu kierownika. I tam rozpoczęła się tyrada, jak można było coś takiego napisać, to nie może być prawdą, a poza tym za rozpowszechnianie takich szkalujących naszego najlepszego sąsiada rzeczy, można pójść do więzienia. Wtedy doktor Lach wstał, pokazał mu całą lewą stronę jamy ustnej i powiedział (po rosyjsku, bo zawsze przechodził na rosyjski gdy klął, lub był zdenerwowany): słuchaj malczyk, te zęby wybił mi naganem NKWD-zista podczas przesłuchania i wszystko, co tam, w tym życiorysie, jest napisane, jest szczerą prawdą, a tiurmą to ty mnie nie strasz, bo już swoje odsiedziałem, i to na Kołymie.
Po uzgodnieniu jeszcze kilku szczegółów wysoki oficer został poproszony do prywatnego mieszkania, a moja rola ograniczyła się, prócz przysłuchiwania się rozmowie, na kilkakrotnym schodzeniu do apteki lecznicowej i ściąganiu z 50-litrowego gąsiora, spirytusu (to w takich porcjach w owych czasach dystrybuowany był ten specyfik do leczenia kolek u koni i wzdęć u bydła). Późnym popołudniem pan major zszedł do samochodu, wcześniej poprosiwszy o napisanie nowego życiorysu, z zaznaczeniem, że nie musi być tak szczegółowy. Na odchodnym poprosił jeszcze, czy może zatrzymać, dla swoich prywatnych celów, ten pierwszy życiorys. Mógł.
Tak w ogóle dr Lach aresztowany był kilkakrotnie. Pierwszy raz w roku `39 jako podporucznik dostał się do niewoli sowieckiej i tylko chyba dzięki temu, że przebywał w szpitalu, nie został wywieziony w głąb Rosji i nie podzielił losu tych zamordowanych w Katyniu, Starobielsku i Miednoje. W każdym bądź razie wrócił z niewoli sowieckiej do domu w Horodyszczu, w dawnym powiecie Baranowicze. Drugi raz zaaresztowali Go Niemcy w roku `43, poddali przesłuchaniom (czytaj: maltretowali), ale dzięki staraniom żony, popartym grubszą gotówką pochodzącą ze sprzedaży kosztowności, został zwolniony. Po jakimś czasie Niemcy jednak przypomnieli sobie o Nim. Przyszli więc miejscowi niemieccy policjanci, aby Go aresztować. Zostali jednak przyjęci w domu bardzo gościnnie, posadzeni za stołem, ugoszczeni jakąś wódką i w pewnym momencie gospodarz musiał wyjść bo zabrakło jakiejś godziwej zagrychy. Wyszedł z pokoju i tyle go widzieli Niemcy. Do domu już nie mógł wrócić, przystał więc na stałe do oddziału partyzanckiego AK pod pseudonimem "Piast", i tam otrzymał awans z podporucznika rezerwy na stopień porucznika. Wraz z oddziałem partyzanckim zdobywał Ajszyszki, a później Wilno, a gdy armia radziecka zajęła te tereny - wrócił do domu, do żony, do Horodyszcza, gdzie praktykował od roku 1938 po ukończeniu Akademii Medycyny Weterynaryjnej we Lwowie.
Umiejętność picia spirytusu przywiózł z dalekiej Kołymy, ponieważ po powrocie z partyzantki, został w roku 1944 zaaresztowany przez NKWD i wywieziony do Republiki Komi, łagier Kniaź Pogost (co tłumaczy się: Cmentarz Kniaziów, jako że w czasach caratu tam nad Peczorę zsyłano bojarów). Zesłano Go za przynależność do Armii Krajowej. Tutaj zarobił wyrok: trzy razy po dwadzieścia pięć lat, co równało się dożywociu.
Stąd znad Peczory kilkutysięcznym transportem poprzez Władywostok, a następnie przez Morze Ochockie został zesłany do łagrów do kraju nad Kołymą, gdzie był zmuszany do pracy niewolniczej. Tu przeszedł wszystkie szczeble obozowych doświadczeń (czytaj upodleń). Doświadczył głodu, absolutnego głodu, kiedy na barce wiozącej, takich jak i On, skazańców, ktoś przez kilka dni podszywał się pod Jego nazwisko i pobierał jego dzienną rację zupy. Gdy wykryto złodzieja, mógł go, według więziennego niepisanego prawa, zabić. Miał do tego "moralne" prawo. Skończyło się jedynie na uderzeniu w pysk. Potem była praca przy wyrębie lasów, a następnie wykańczająca praca w kopalni cynku, aż przyszły dlań "bardzo dobre czasy". Przejął "dyrektorowanie" w więziennym szpitalu po swoim poprzedniku, będącym z zawodu fryzjerem, który np. biegunki leczył zakazem podawania choremu płynów. No (w przekonaniu fryzjera).... niby logiczne, jeżeli facet bryzga samą prawie wodą, to - ograniczyć ją. Szpital był ogólny, tzn. leczono w nim wszystkie przypadki od chirurgicznych, poprzez zakaźne i internistyczne, po wyniszczenia głodowe, kiedy to brzuchy bywały rozdęte niczym balony. Często chorzy zostawali przynoszeni na salę szpitalną w śpiączce, nieprzytomni, tak wycieńczeni, że nie reagowali zupełnie na otoczenie. W szpitalu chorzy dowiadywali się ile dni byli nieprzytomni, po tym, ile "pajek chleba" leżało u wezgłowia. Codzienne porcje chleba stanowiły świętość nie do ruszenia tak długo, dopóki pacjent żył. Dopiero po śmierci można było rzucić się na nie i rozdrapać pomiędzy współchorych.
"Bardzo dobre czasy" wzięły się stąd, że w szpitalnej aptece były i narkotyki (więźniowie-kryminaliści bardzo sobie cenili narkotyki i za ich udostępnienie zapewniali ochronę współwięźnia) i spirytus - lekarstwo panaceum na większość chorób, a poza tym płyn rozrywkowy i prawie że święty, taki, za który, podobnie jak za papierosy, dostać można było wszystko, począwszy od dziennej racji chleba, do wykonanej systemem chałupniczym finki, bardzo przydatnej w dochodzeniu swoich racji i jako argument w dyskusji wśród współwięźniów.
W tym czasie prawdziwe szczęście uśmiechnęło się do doktora: odkrył w zasobach aptecznych jakiś nieznany lek pod nazwą penicylina, o której nikt nic nie wiedział i nie stosował. Zalegała ona apteczne półki i zawadzała jeno. Dopiero dr Lach "odkrył" że jest to idealny lek na wszystkie zapalenia, zakażenia i, rzecz ważna, na "sekretne choroby" strażników łagrów. Za ujawnienie tych chorób groziła w NKWD degradacja i zesłanie do łagrów. W wielkiej więc tajemnicy korzystali z usług lekarskich "swego" więźnia. W tym czasie dwukrotna iniekcja 200 tys. jednostek penicyliny likwidowała najpaskudniejszego trypra czy kiłę.
W późniejszym czasie, na mocy amnestii, przestał być "zakluczonym", wyszedł z więzienia i został "wolnym" człowiekiem, lecz "zsylnym". Mógł poruszać się w promieniu iluś tam setek kilometrów i w dowód zaufania, jakim obdarzyła Go władza radziecka, w podróż wolno Mu było zabierać broń palną, tzw. "jednostriełkę", do obrony przed wilkami, gdy jeździł do oddalonych od siebie nawet o 600 km sowchozów, lecząc chore bydło i konie.
Listy pisane do kraju pozostawały bez żadnej odpowiedzi, należało więc domniemywać, że nikt z rodziny nie przeżył wojny.
Ostatnim Jego miejscem pobytu był Biro-Loch, rejon Susuman obłaść Magadan.
Na dalekiej Kołymie związał się z nauczycielką, Polką z terenów które po I wojnie przypadły sowieckiej Rosji, a której ojciec w latach trzydziestych został zesłany na Syberię. Ją samą, jako kilkuletnie dziecko umieszczono w "dieddomie" i podobno miała jeszcze rodzeństwo, którego jednak nie mogła, mimo starań, odszukać.
Po ukończeniu szkół została nauczycielką i postanowiła odszukać ojca. Wyjechała więc dobrowolnie na tereny wschodniej Syberii. Tam pracowała i szukała wszędzie śladów ojca. Nie znalazła. Czuła się Polką, mimo że nie znała i nigdy polskiego języka się nie nauczyła. Czy myślała po polsku? Trudno wymagać od dziewczynki wychowanej w radzieckim domu dziecka, uczącej się w radzieckich szkołach, pamiętającej jak przez mgłę swoich rodziców i swoje rodzeństwo, nie będącej pewną swego nazwiska zapisanego w książce domu dziecka, aby myślała i czuła po polsku. Do Polski pozostał jedynie sentyment i mgliste wspomnienie jakiegoś dobrobytu, dosytu, dostatku.
Gdy nastała "era Gomułki" doktor Lach po załatwieniu pospiesznie wszystkich niezbędnych formalności pierwszym nadarzającym się pociągiem wrócił do Kraju. Tu odnalazł swego kuzyna, dra Łosieczkę, który zaprowadził Go do dziekanatu Wydziału Weterynaryjnego, gdzie odtworzono Mu dyplom, a ówczesny dyrektor Zarządu Weterynarii skierował Go na pierwszą z brzegu wolną lecznicę z wolnym mieszkaniem.
Tak więc małżeństwo Lachowie znaleźli się w Nowej Rudzie z całym swoim dobytkiem. A dobytek ten, to walizka tekturowa z jakimiś tam drobiazgami, skórzany brązowy płaszcz pana doktora, którym zadawał szyku jeszcze tam na dalekim wschodzie, bluza typu wojskowego, rubaszka - taka koszula wypuszczana na spodnie i buty z cholewami, parciane, marszczące się w harmonijkę. I to wszystko.
W Nowej Rudzie zaczynali więc życie od zera, dosłownie od zera, bo od stołka, łyżki, łóżka, talerza i ubrania, w którym wyglądałby mniej radziecko.
Zawsze miałem szczęście do dobrych szefów, takich których mogłem podziwiać i cenić za ich wiedzę, szerokie horyzonty, chęć dzielenia się swoimi wiadomościami, doświadczeniem życiowym. Tak było kiedy pracowałem u prof. Ceny, tak było pod parasolem ochronnym dra Lacha. Do dzisiaj zastanawia mnie Jego stosunek do mnie, młodego adepta sztuki lekarsko - weterynaryjnej. Zawsze życzliwy, zawsze służący dobrą koleżeńską radą, zawsze gotów podzielić się własnymi doświadczeniami zawodowymi. Zawsze można było liczyć na Jego pomoc. Nie był zawistny, niczego nikomu nie zazdrościł, patrzył na wszystko z wysoka, z dużego dystansu. Zawsze potrafił pochwalić kogoś, samemu usuwając się jakby w cień. Cieszył się, autentycznie cieszył się z każdego mojego sukcesu zawodowego.
Ponieważ nie byłem obciążony żadnymi obowiązkami domowo - rodzinnymi, pracowałem dużo i długo. Często jeździłem ze swoim szefem w teren. Był to okres kiedy jeździło się głównie furmankami, lub później taksówkami i taksówkarze bardzo cenili sobie nasze wezwania. Po przyjeździe do zagrody pan doktor "zarządzał" pół litra, a ja zabierałem się do leczenia, kastracji, rozwiązywania porodu... Zresztą chłopi znali upodobania pana doktora i uważali za rytuał uświęcony tradycją wyciągnięcie jakiejś butelczyny. Po zakończeniu pracy pan kierownik wypisywał rachunek, a ja, ponieważ nie gustowałem w owym czasie w płynach rozrywkowych, prosiłem o kubek dobrej, kwaśnej śmietany. Lubiłem ten napój, a poza tym nie wypadało siedzieć o suchym pysku przy stole, gdy inni bawią się szkłem. Takich garnuszków śmietany w ciągu dnia potrafiło być kilka i do dnia dzisiejszego starzy rolnicy pytają mnie czy miałbym na śmietanę ochotę. Miałbym, nie wiem tylko czy w chwili obecnej moja wątroba wytrzymałaby taką dietę. A poza tym wypiłem już swoje. Tak więc każdy z nas pił to, co lubił i na co miał ochotę, a trzeba przyznać, że mój kierownik potrafił wypić, i, o dziwo, nigdy nie widziałem go pijanym. To się nazywa porządna radziecka szkoła.
Gdy w czasie mojej późniejszej pracy w zawodzie przychodzili do nas studenci na praktyki, lub lekarze na staże podyplomowe, zawsze pamiętałem swoje przyjęcie i starałem się naśladować swego cicerone. Czy mi się udawało? Nie wiem. Do takiego podejścia do młodego człowieka trzeba dorosnąć, trzeba samemu wiele doświadczyć, trzeba na sprawy świata tego umieć patrzeć z wysoka.
|