Plotki (i pomówienia) o kolegach
Kolega N.
Kolega N. był mężczyzną wysokim, dobrze zbudowanym, wysportowanym - uprawiał pływanie i przez jakiś czas wiosłował. Na studiach wyróżniał się błyskotliwą inteligencją i fenomenalnymi zdolnościami - często zamiast się uczyć i przyswajać wiedzę - chodził na "giełdę" i zawzięcie dyskutował ze zdającymi w tym dniu kolegami i po kilku takich dniach szedł na egzamin i zdawał go z dobrym wynikiem. Po studiach poszedł gdzieś na zabitą deskami prowincję i nie widziałem go więcej. Chodziły natomiast między kolegami fantastyczne o nim opowieści. Nie wiem na ile prawdziwe, ale w każdym razie utrzymane w duchu i bardzo pasujące do jego ekscentrycznej osobowości. Mimo że za prawdziwość tej anegdoty nikt nie może wziąć odpowiedzialności, warto ją opowiedzieć.
Będąc lekarzem gdzieś na głuchej i zabitej deskami prowincji nudził się setnie. Kontakty z rolnikami nie wystarczały jego bujnej naturze i temperamentowi. Zaczął więc przyjmować towarzysko u siebie pewną dziewoję, z którą - podejrzewam - nie tylko rozmawiał o Kancie. Znajomość trwała dosyć długo, a ponieważ kolega N. nie kwapił się z oświadczynami co do jej ręki, dziewczyna postanowiła wyjść za mąż, naturalnie za chłopaka ze swojej miejscowości i swojej sfery. W oznaczonym czasie zapowiedzi spadły z ambony, a ojciec panny młodej przygotował godne wesele, na które także został zaproszony pan doktor, jako jedna ze znakomitości we wsi. Panienka przychodziła jednak do kolegi N. nadal, bowiem "konwersację" z nim poczytywała sobie za za wielki zaszczyt i przynosiła jej wiele przyjemności.
Kolega N. postanowił jednak zakończyć tę, żywiołowo rozwijającą się, znajomość. Postanowili więc obydwoje, że ostatni raz spotkają się na weselu, przed oczepinami, bo to i romantycznie i nie pozbawione smaczku i pikanterii, a poza tym takie spotkanie przyniesie na pewno szczęście pannie młodej na jej nowej drodze życia. Ustalili, że na takie spotkanie najlepiej będzie się nadawał pokoik na pięterku, bo cała uczta weselna będzie się odbywała na parterze.
Podczas wesela, na którym zgromadziła się cała rodzina i znajomi i co zacniejsi w okolicy, wszyscy bawili się świetnie, jedzenia i napitków wszelkich, było w bród, a orkiestra grała żwawo i zawzięcie. Przed północą podczas tańców i ogólnego bratania się przy kieliszku, nasz bohater dostał cynk, że pokoik na pięterku jest wolny. Poszedł tam, a za chwilę przybiegła także panna młoda rozpromieniona, szczęśliwa i rozgrzana tańcem. Wpadli sobie w ramiona, a kiedy życzenia "na nową drogę życia" przeciągały się, usłyszeli w pewnej chwili ciężkie kroki na schodach i do drzwi zaczął dobijać się ojciec panny młodej wraz z jej teściem. Sytuacja stała się poważna, wręcz dramatyczna. Możliwość schowania się w szafie, czy pod łóżkiem odpadała - był zbyt długi. Szczęśliwa panna młoda krzyknęła przez drzwi, żeby chwilę poczekali, bo ona się przebiera. Każda chwila była cenna. Rozglądając się nerwowo po pokoju, kolega N. zauważył okno - przecież przez okno można wyskoczyć, jest niewysoko. Ale gdy spojrzał w dół okazało się to niewykonalne - pod oknem było mnóstwo narzędzi rolniczych: a to jakiś siewnik, a to pług, a to jakiś złom. Ale najgorsze było to, że pod samym oknem były brony, odwrócone zębiskami ku górze. O zeskoczeniu nie było mowy.
Tutaj odezwał się sportowy duch kolegi N. Przecież on, sportowiec, pływak, wioślarz, ręce miał mocne. Wyjdzie przez okno i zawiśnie na rękach, a swatowie przecież nie będą tutaj nocować. Pogadają sobie i wyjdą, a on tą samą drogą powróci na dalszą część wesela. Tak też zrobił. Panna młoda otworzyła drzwi i wyszła, a ojcowie zasiedli i zaczęli gawędzić o swoich gospodarskich sprawach. Kolega N. spisywał się dzielnie, nawet przysłuchiwał się rozmowie, ale w miarę upływu czasu, zaczął odczuwać, że ręce mu mdleją, że ten zwis coraz mniej mu dogadza. Próbował zwisać naprzemiennie, to na jednej, to na drugiej ręce, ale palce mdlały. Mdlały coraz bardziej i odmawiały posłuszeństwa, a wzmagający się ból zaczął obejmować przedramiona i barki. Zaczął się nawet zastanawiać co by było, gdyby zeskoczył na tą kupę żelastwa i na te brony szczerzące swe zęby ku górze, bo przecież honor panny młodej nie mógł być narażony na szwank.
Te smutne, a nawet dramatyczne wręcz dywagacje przerwał krzyk na dole, gdzie balowali goście weselni. Krzyki się wzmogły, zrobił się straszny tumult i rwetes, który w efekcie zwabił także ojców gwarzących z sobą w pokoiku na pięterku. Gdy tylko wyszli, kolega N. ostatkiem sił podciągnął się do okna, do pokoiku, który był mu ostatnim przytuliskiem, przed ostatecznym z panną rozstaniem i zeszedł spokojnym krokiem, chociaż zdenerwowany, na salę weselną. Tutaj dopiero dowiedział się co tak bardzo poruszyło gości weselnych. Otóż w pewnej chwili ktoś z gości zobaczył za oknem dyndające nogi w butach. Wszyscy przerazili się, że to na pewno jakiś wisielec i pobiegli wokół budynku, aby przekonać się naocznie co to takiego. Pobiegli, pooglądali, poszukali w najbliższym otoczeniu i...nic nie znaleźli. Wrócili więc dyskutując zawzięcie, co też to mogło być. Wreszcie ktoś spuentował to twierdzeniem: byliście pijani i pewno się wszystkim przywidziało.
Bohater nasz jako dżentelmen uratował jednak honor i dobre imię panny młodej, tylko że do końca wesela był taki jakiś dziwnie nie w sosie.
|