Spieszę się na zbiórkę harcerską

Czy pamiętasz ten kostur? Wyciąłem go pod Tarnicą i od tej pory towarzyszy mi we wszystkich moich wyprawach i włóczęgach po górach, we wszystkich moich podróżach po całej Europie. Nigdy się z nim nie rozstaję, przynosi mi szczęście.
Czy pamiętam?

Przecież to było tak niedawno; zaledwie czterdzieści lat temu.

Trochę się ta laska "schodziła", była dłuższa, a w tym czasie kiedy była wycięta, to była grubsza, bo jeszcze nie okorowana. A do wyprawy w dzikie jeszcze wówczas ostępy Bieszczad doszło w czerwcu, w czasie kiedy jeszcze jako student powinienem był siedzieć we Wrocławiu i przyswajać sobie jak najwięcej bitów informacji, aby w sesji wiosennej, na egzaminach móc się wykazać.

Sama myśl wyprawy w Bieszczady zrodziła się jeszcze zimą, kiedy ktoś z naszej paczki podał termin czerwcowego Rajdu Bieszczadzkiego. Tadeusz Kwiatkowski - wówczas asystent na internie - to miał dobrze, mógł wziąć urlop w dowolnym terminie; ale ja, student - musiałem w ściśle określonym harmonogramem egzaminów czasie, zdać określony "przedmiot". Ponieważ uczyłem się w grupie, w której nikogo nie bawiło chodzenie pod plecakiem, postanowiłem jeden egzamin zdać przed terminem.

Jedynym przedmiotem, który mogłem "zrobić" w pojedynkę, był przedmiot, do którego był podręcznik autorstwa prof. dr Alfreda Trawińskiego, wydany przez Lekarski Instytut Naukowo - Wydawniczy, w Sztokholmie w roku 1948. I tak od wczesnej wiosny, po całodziennej orce - bo to i wykłady i ćwiczenia i nauka z grupą do innych egzaminów - po przyjściu do domu czytałem ten opasły tom. Pozostała mi jeszcze  tylko taka "drobnostka" jak ustalenie wcześniejszego terminu zdania tego przedmiotu. Jednego razu zebrałem się więc na odwagę i poszedłem do prof. Lesława Ogielskiego, sprawdzając uprzednio czy jest w Katedrze. Ponieważ Jego samochód, z kaczuchą wiszącą za przednią szybą, stał na podwórzu, więc był to absolutny dowód, że Profesor jest u siebie. Wszedłem na teren Katedry i na korytarzu natknąłem się na Profesora. Poprosiłem bardzo grzecznie, czy zechciałby przed terminem sesji letniej, mnie jednemu, wyznaczyć datę egzaminu?

I zaczęło się. Usłyszałem, że Profesor jest zajęty, że nie ma czasu na takie brewerie, że na to jest wyznaczona sesja egzaminacyjna, aby w tym właśnie czasie zdawać egzaminy, że nie będzie dla jakiegoś tam jednego robił wyjątku itp, itd. Najchętniej uciekłbym - ale nie wypadało w pół zdania odwrócić się na pięcie i wyjść. Trwałem i przyjmowałem reprymendę z należnym zrozumieniem i pokorą. Gdy nawałnica minęła, zacząłem się wycofywać w kierunku drzwi, przepraszając za zakłócenie spokoju.

W pewnej chwili coś jakby pytanie, czy może jakby zainteresowanie ze strony Profesora: po co mi to? Więc z zupełną rezygnacja zacząłem bąkać: że myślałem... że planowałem... że chciałbym... i tutaj padło słowo Bieszczady.
To słowo odmieniło gwałtownie atmosferę i moją sytuację. Co Bieszczady?  A kiedy?  A na jak długo?  A z kim?

Bez przekonania zacząłem się tłumaczyć, że w czasie sesji egzaminacyjnej, że na tydzień, że z przyjaciółmi chciałbym pojechać na Rajd Bieszczadzki.
I tutaj zobaczyłem błysk w oku Profesora. Zostałem zaciągnięty do gabinetu profesorskiego i zaczęły się przepytywanki: a jaką mam mapę, a jaki sprzęt, a jakie zgromadziłem zapasy konserw, a jaki mam plecak i jakie biorę buty?  I gdy w czasie tej wręcz przyjacielskiej pogawędki padło nazwisko Kwiatkowski - to usłyszałem: przecież ja też z nim się wybieram.

To był szok. Gdybym wiedział, że sprawy tak się mają, nigdy bym się nie ośmielił, nigdy bym się nie odważył.
Rozmowa nasza trwała dosyć długo i kiedy wychodziłem, już w drzwiach usłyszałem:
- A a na ten egzamin to przyjdź kiedykolwiek, jak się nauczysz, jak się przygotujesz.

Tak więc egzamin zdałem przed terminem i mogłem w środku czerwca, w najbardziej gorącym okresie sesji, wyrwać się - na tydzień, na łono, w głuszę, w zieleń, w absolutne pustkowie gdzie ni sklepu ni ludzi, a miejsca gdzie kiedyś były gospodarstwa, można było poznać jedynie po dorodnych pokrzywach, pozostałościach fundamentów zburzonych domostw i sadach obok dziczejących - po prostu w Bieszczady. Wszystko cokolwiek chciało się mieć na podorędziu - trzeba było targać na własnych plecach, łącznie z chlebem, mlekiem w proszku, kaszką manną, namiotem, siekierką, kocem i kotłem  - używanym naprzemiennie: do warzenia zupy i narządzania herbaty, mnóstwa herbaty.

Na stacji kolejowej w Ustianowej, gdy po całonocnej podróży wysiedliśmy z pociągu, zobaczyliśmy mężczyznę, niewielkiego wzrostu, astenika, którego nie było widać spod potężnej góry zwanej plecakiem. Z ciekawości zważyliśmy plecak, bez właściciela, i tak trochę nas przytkało - 48 i pół kilograma. Już nigdy w życiu nie widziałem takiego plecaka; Szerpowie chyba też takich nie targają.

W tejże Ustianowej poznałem wreszcie wszystkich członków naszej eskapady, którzy przyjechali zatłoczonym pociągiem w różnych wagonach. Tak naprawdę dobrze znałem swego przyjaciela Tadeusza Kwiatkowskiego, a tam na miejscu okazało się, że będę wędrował w takim towarzystwie: z Katedry Interny adiunkt dr Tadeusz Janiak, adiunkt (już chyba wtedy ze stopniem doktora) Henryk Balbierz, asystent Maria Nokołajczuk; a z Katedry "Mięsoznawstwa" prof. Lesław Ogielski pociągnął ze sobą dr Lecha Wartenberga - groźnego przewodniczącego wydziałowej Komisji Dyscyplinarnej i asystenta Kazimierę Sylwester; oraz Kierownikiem Katedry Fizjologii prof. Grzegorzem Załuckim. Wszystkie te osoby doszły z biegiem lat do znacznych godności i obrosły kolejnymi stopniami naukowymi, ale ja podaję tutaj status quo z tamtego okresu.

To był cudowny tydzień. Pogoda jak drut - żadnego deszczu, dębowe i bukowe lasy, wszyscy w świetnej kondycji, tak że wędrowanie sprawiało wszystkim prawdziwą frajdę. A później te wieczory przy ognisku, gdzie prof. Ogielski okazał się świetnym gawędziarzem i zapiewajłą. A kiedy po dwóch dniach kiełbasa w plecakach zrobiła się taka jakaś szaro - popielata i oślizgła, a niektóre osoby miały poważne wątpliwości co do jej przydatności do spożycia - profesor wskazał na mnie i rzekł: niech on oceni i rozsądzi wątpliwości, przecież on ma w tej materii wszystkie wiadomości na świeżo w głowie. Cóż było robić - trzeba było zdać egzamin praktyczny, a przede wszystkim ratować bezcenną kiełbasę. Z biciem serca i z wielką tremą wygłosiłem werdykt: codziennie będziemy ją najpierw myć z pleśni, a później suszyć nad ogniskiem, przed spożyciem natomiast ugotujemy na niej grochówkę. Uff! Odsapnąłem, a w oczach Profesora mogłem się dopatrzeć aprobaty takiego postępowania.

Z innych atrakcji to była jeszcze podróż bieszczadzką - kolejką wąskotorową, na balach drewna, które ona wywoziła z ostępów leśnych. Jak dzieci cieszyliśmy się wszyscy, kiedy lokomotywka ciężko sapiąc i wyrzucając kłęby pary z komina, przed każdym zakrętem donośnie gwizdała.
Jak mocne były te przeżycia związane z wędrowaniem przez dzikie Bieszczady, najlepiej świadczy powołany na wstępie fakt z laską, kosturem wręcz, wówczas wyciętym, którym prof. Ogielski chwalił się podczas uroczystości związanych z 50-leciem naszej dolnośląskiej Weterynarii, jakie odbyły się na sali chirurgii pod koniec maja A.D. 96. Spotkaliśmy się przy podpisywaniu listy obecności i tam ucięliśmy sobie wręcz przyjacielską pogawędkę, obserwując kolegów, steranych życiem Pionierów Zawodu na Dolnośląskiej Ziemi, którzy przybyli aby móc powspominać "dawne dobre czasy", ucałować się z dubeltówki z dawno nie widzianym kolegą, zaakcentować własną obecność, podkreślić dokonania zawodowe - i nie tylko, i otrzymać... dyplom. Jakże nieraz spóźniony.

I jeszcze jeden optymistyczny akcent. Kiedy tak  staliśmy przed wejściem na salę i gawędzili, a rozpoczęcie imprezy p.n. "50-lecie Weterynarii na Dolnym Śląsku" opóźniało się, prof. Ogielski spoglądając na zegarek, zaczął się denerwować. "Bo ja dzisiaj mam jeszcze jedno spotkanie. Zbiera się w Arsenale nasza drużyna harcerska - ta przedwojenna, lwowska i muszę tam iść. A poza tym będą tam także młodzi harcerze, którym trzeba opowiedzieć coś o tamtych przedwojennych czasach".

Profesorze! Pozazdrościć energii, żywotności, pogody ducha, uśmiechu i serdecznego stosunku do ludzi.