Wychowawczyni
Pani Michalina Marczyk przyjechała do Nowej Rudy jako jedna z pierwszych, ściągmięta przez swego brata, który na samym początku naszej tutaj państwowości prtacował w administracji. Zaczęła uczyć w Gimnazjum języka polskiego i biologii i była naszą wychowawczynią. Czy lubiliśmy ją? chyba na samym początku nie, bo kto z uczniów lubił belfrów, którzy wymagają uczenia się, systematycznej codziennej pracy i wbijania sobie do łbów określonego pakietu informacji. Natomiast ceniliśmy Ją za rzetelność, prostolinijność, góralską dumę i brak obnoszenia się ze swoją ważnością. To Ona posiadała jeden jedyny w owym czasie egzemplarz historii literatury Chrzanowskiego, który wypożyczała nam uczniom, ale pod jednym warunkiem: odniesiesz mi go przed wieczorem, bo ja muszę się przygotować do jutrzejszej lekcji. To zobowiązywało i kazało Ją darzyć szacunkiem zato, iż nie ukrywała że pracuje nad sobą, że przygotowuje się na spotkanie z nami na lekcji, że nie wie wszystkiego najlepiej i "z głowy", jak to starały się nam wmawiać inne panie.
Zawsze starała się przybliżyć literaturę do naszych rozhukanych głowin, nierzadko streszczając obowiązkową lekturę, bo książek w owym czasie jeszcze nie było.
Często jeździła do swoich rodzinnych Biegonic między Starym a Nowym Sączem, zawsze zatrzymując się w Krakowie, aby pójść do teatru. Później dzieliła się z nami swymi wrażeniami ze spektakli teatralnych, zapoznając uprzednio z tłem historycznym, genezą i treścią sztuki. W latach czterdziestych byliśmy na bieżąco z życiem teatralnym i kulturalnym Krakowa.
Jednego razu zorganizowała nam wycieczkę po okolicy. Co to była za frajda. Jechaliśmy w piękny wiosenny dzień na pace samochodu ciężarowego w 35 - 40 luda, prowadził ten wehikół stary borysławski szofer (nie kierowca, tylko szofer właśnie) p. Sługocki po pełnych zakrętów drogach przez Srebrną Górę, wszystkie uzdrowiska Ziemi Kłodzkiej i "drogą stu zakrętów" w Hejszowinę (tak nazywały się jeszcze wówczas Góry Stołowe). Góry jak góry, stały, trwały. do momentu kiedy Ona nam powiedziała: Popatrzcie jakie to piękne, urocze i niepowtarzalne. Popatrzyliśmy innym okiem i... zachwyciliśmy się. I to zachwycenie górami zostało. Nie tylko tymi najbliższymi.
Z nowościami literatury wychodzącymi w owych czasach była na bieżąco. Przynosiła nam na lekcje, pokazywała, omawiała, czytała co celniejsze wyjątki, dawała do poczytania w domu. To dzięki Niej przeczytałem, od najpierwszego do ostatniego zdania, pierwsze wydanie Osmańczyka "Sprawy Polaków" i książka ta była mi przez długie lata busolą, przez jej perspektywę patrzyłem na otaczający mnie , zagmatwany i dziwny świat.
Od samego początku swego pobytu w Nowej Rudzie poszukiwała polskich książek u przyjeżdżających do naszego miasta "z Centralnej Polski" i tych wypędzonych "z za Buga" i kompletowała bibliotekę w Gimnazjum. Dopiero w roku 1947 powstała pierwsza w naszym mieście polska biblioteka pod egidą PPS przy ul. Kolejowej (lokal późniejszego ZURiT-u), którą prowadziła p. Topolska, siostra naszej gimnazjalnej profesorki. Byłem na oficjalnym otwarciu tejże biblioteki jako przedstawiciel Gimnazjum, wraz ze swoją koleżanką z klasy Mirą Wyszomirską.
Pani Misia (bo tak nazywaliśmy Ją między sobą) mówiła zawsze piękną polszczyzną, bez regionalnych naleciałości i tę polszczyznę starała się zaszczepić nam, spędzonym tutaj nie tylko z całej Polski, ale także repatriantom sensu stricte z Francji, Belgii, Niemiec.
A lekcje bilogii - też sama przyjemność. Zamiast o czymś mówić - wolała rzecz pokazać i potem objaśnić. Często używała epidiaskopu, do obsługi którego zawsze angażowany był Dzidzio Kretowicz.
Na przełomie lat 1948/50 wyjechała do Zakopanego, gdzie osiadła na długo, ucząc w Liceum Pedagogicznym. Żegnaliśmy Ją z żalem i wyrzutem, że nas opuszcza tuż przed maturą. I dopiero po Jej wyjeździe zdaliśmy sobie sprawę z tego, że utraciliśmy świetnego pedagoga, przyjaciela, człowieka o szerokich horyzontach.
Prawdziwa nasza przyjaźń, która zresztą "narastała" powoli, zaczyna się od Jej pobytu w zakopanem. Tam pracowała, ciągle w szkole, z młodzieżą,tam mieszkała w willi Rialto, prowadząc internat. Zachodziłem tam często, podczas każdego pobytu w Tatrach. Interesowała się życiem w Nowej Rudzie i wszystkimi swoimi wychowankami, cieszyła się z ich sukcesów, biadała nad niepowodzeniami.Kazała sobie szczgółowo opowiadać o każdym. Korespondowała z wieloma i śledziła ich losy.
Podczas tych wizyt dowiadywałem się o Jej podróżach, o przeżyciach, wrażeniach i odczuciach gdy była w Narwiku, na Monte Cassino w czasach gdy tylko nieliczni mogli się pochwalić takim wyczynem, opowiadała o swoich pobytach w miejscach związanych z Brygadą Karpacką. Bo wszystkie swoje nauczycielskie złotówki skrzętnie zbierała i przeznaczała na podróże, takie właśnie, do ściśle określonych miejsc związanych z chwałą żołnieża i oręża polskiego. Z każdej takiej podróży przywoziła mnóstwo zdjęć i slajdów, które wyświetlała jeżdżąc z prelekcjami po wszystkich miejscowościach wczasowych na Podhalu.
Tam w Zakopanem dowiadywałem się o Jej spotkaniach z ciekawymi ludźmi, o przemyśleniach na temat przeczytanych książek, które i mnie polecała przeczytać. Każde spotkanie z Nią było jeszcze jedną lekcją na temat, albo raczej jeszcze jedną lekcją wielotematyczną. Z każdego takiego spotkania wychodziłem ubogacony, z mnóstwem tematów do przemyśleń, z poszerzonymi horyzontami.
Sprawami i ludźmi Nowej Rudy, pomimo oddalenia w przestrzeni i w czasie, interesowała się stale. Bywała na wszystkich zjazdach absolwentów Gimnazjum i Liceum w Nowej Rudzie i zawsze wokół Niej gromadzili się ci którzy Ją znali, jak i ci, którzy chcieli się od Niej naprawdę czegoś ciekawego dowiedzieć. A pamiętacie pogrzeb pułkownika Sokola? To Ona nad jego grobem wygłosiła płomienne przemówienie i z Jej ust niejeden noworudzianin po raz pierwszy usłyszał słowa piosenki - hymnu Brygady Karpackiej i zapamiętał refren:
O Polsko! My dzieci Twoj
Przez krew, przez trudy i znoje
Wrócim zwycięską armadą
Marsz, marsz Karpacka Brygado.
Czasami spotykałem Ją w Tatrach, gdy prowadziła wycieczki szkolne; czasami namawiałem, aby wybrała się z nami w Dolinę Chochołowską, czy na Rusinową Polanę i Wiktorówki. I szła z nami. I były to przeurocze wędrówki okraszone opowiadaniami, kto i kiedy tędy chadzał, i opowieściami, jakby mimochodem, o różnych ludziach gór, o ludziach z gór się wywodzących, a wielce dla Rzeczypospolitej zasłużonych, nie tylko na polu chwały, ale w literaturze, sztuce, w nauce. To dzięki Jej opowieściom pędziłem zawsze na Pęksowy Brzyzek, czyli cmentarz zasłużonych Zakopanego i śledziłem na bieżąco jak przybywa mogił: Długoszów, Kenarów, Jana i Marii Krzeptowskich - tych co to gazdowali przez długie lata w Pięciu Stawach i w Roztoce i przydawali tym schroniskom jedynego w swoim rodzaju kolorytu i jedynej w swoim rodzaju atmosfery.
A teraz, gdy nie mieszka już w Zakopanem, tęsknię do chwili, kiedy będę mógł się z Nią spotkać, aby "podładować akumulatory" i dowiedzieć się czegoś nowego, ciekawego i być zachęconym do przeczytania czegoś wartościowego. Gdy zaś przychodzi na nasz adres list (zazwyczaj gruby list, na który nie zawsze, zgodnie z dobrym obyczajem, odpisuję - co niech mi będzie wybaczone), to zawsze kropla miodu pada mi na serce, gdy odczytuję nagłówek: "Moi drodzy młodzi przyjaciele". Czyż nie jest to powód do dumy?
|