Zygmuś

Powiat nasz był jednym z najmniejszych w województwie, a sławny był m.in. z tego, że pracowali w nim sami kawalerowie (Adam się nie liczył, jako że był zimnym chirurgiem - pracował w rzeźni i nie lgnął do towarzystwa prawdziwych dżentelmenów, a poza tym był żonaty). Lekarze byli w jednym przedziale wiekowym, w tym samym okresie studiowali na jednym z najwspanialszych wydziałów - na kultywującym tradycje lwowskie Wydziale MedWet, początkowo jeszcze przy Uniwersytecie i Politechnice, w pięknym, choć pełnym ruin Wrocławiu. To dopiero później nazywał się on zwyczajnie: Weterynaryjny i był przynależniony do szkółki rolniczej, przepraszam, do Wyższej Szkoły Rolniczej, popularnie Wysrolem zwanej. Nigdy jednak studenci naszego Wydziału nie pogodzili się z tą degradacją (przemianą?, unowocześnieniem, którego wzór wzięliśmy od wielkiego brata). Studenci Wydziału Med. Wet. zawsze zachowywali się godnie i wyczuwało się, że wszyscy inni studenci naszej uczelni zazdroszczą nam naszej przynależności do "korporacji" weterynaryjnej. To samo było także wśród pracowników naukowych, przecież rektorami byli przeważnie profesorowie naszego wydziału i to zazwyczaj maksymalną dopuszczalną ilość kadencji (vide Senze, Balbierz, Badura, Garbuliński).

Otóż w powiecie stanowiliśmy zgraną paczkę, pomimo zajmowania różnych stanowisk. Liczyło się koleżeństwo i to, kto kogo zdoła przechytrzyć, kto kogo zdoła zrobić w konia, kto kogo zdoła wystrychnąć na dudka - naturalnie w dobrym tego słowa znaczeniu. Po to jedynie, aby można było się pośmiać, aby zrobić komuś kawał, z którego później przez kilka miesięcy można by się nabijać z delikwenta.

W owych czasach w zwyczaju było, że zganiano całe województwo na jakieś narady, odprawy, szkolenia. Tak też jednego razu zorganizowano jakąś bardzo ważną, dwudniową konferencję we Wrocławiu, zakwaterowano nas po różnych hotelach i starano się wypełnić nam czas bardzo mądrą nasiadówką. Typowe dla tamtego okresu. Wieczory mielimy jednak wolne, do zagospodarowania we własnym zakresie, stosownie do gustów i upodobań każdego z uczestników. Jedni poszli do teatru, inni do znajomych. Jedni spotykali się w pokojach hotelowych, aby pogadać (zawsze nasza społeczność weterynaryjna odczuwała niedosyt wzajemnej wymiany myśli i doświadczeń zawodowych), inni poszli po prostu do knajpy na wódkę i pogaduszki przy kielichu.

Zygmuś spotkał naszego kolegę, który z nami zaczynał studia, potem po drodze się wykruszył, ale lubiliśmy go, mimo, że zaczął pracować w milicji i już jako milicjant kończył rozpoczęte w młodości studia. Mimo, że pełnił w milicji jakieś poważne stanowiska i dosłużył się stopnia chyba majora, lgnął autentycznie do starych kolegów, pomagał im w trudnych sytuacjach tamtego okresu i nie są mi znane wypadki, aby komuś z naszych zaszkodził. Spotkali się więc przypadkowo i jak starzy kumple poszli na wódkę, gdzie? Naturalnie do Savoju, bo tam najtaniej, a wstęp przez tego kolegę mieli zagwarantowany.

Na drugi dzień rano jemy śniadanie w kawiarni hotelowej i oczom naszym jawi się taki widok: wchodzi Zygmuś z okiem lekko przekrwionym, w piżamie i bardzo jest spragniony. Woda mineralna w jednym ręku, papieros w drugim, klnąc przysiada się do naszego stolika.
O co chodzi?
I tutaj potoczyła się opowieść, jak to w tymże Savoju spokojnie sobie obciągali butelkę i na horyzoncie pojawiła się jakowaś hoża dziewoja, do której Zygmuś zapałał afektem. Trochę nas to zdziwiło, ponieważ on ponad rozkosze łoża przedkładał zawsze rozkosze stołu i zielonego stolika. Słynne były jego śniadania przed wyjazdem na jakąkolwiek naradę, odprawę, kiedy to, aby nie paść trupem z głodu przygotowywał sobie jajecznicę z 12 jaj suto okraszoną boczkiem lub inną podobną w gatunku i ilości spyżę. Charakterystyczne było też jego zachowanie na takich nasiadówkach. Po godzinie zaczynał się nerwowo kręcić na krześle i poganiać wszystkich, aby jak najszybciej kończyć posiedzenie i pójść do knajpy coś zjeść (i wypić). Jeśli zaś chodzi o karty, to miał pod bokiem farosza, z którym często zasiadał do stolika. Chyba że wielebny miał dobrą passę i oskubał trochę naszego Zygmusia, to wtedy słyszał w swoim kierunku wypowiadane słowa: "Z kutasami nie gram". Nie obrażał się za te określenia i inwektywy, bo na Zygmusia trudno się było obrazić.


Tym bardziej więc dziwną nam się wydała opowieć, jaką usłyszelimy z jego ust. Otóż okazało się, że rzeczona wyżej dziewoja zrobiła na naszym bohaterze tak wielkie wrażenie, że zdecydował się na kontynuowanie zabawy w jej domu. Jako dżentelmen kupił butelkę koniaku, którą włożył do torebki tejże pani, wsiedli do taksówki i pojechali. Panienka, jak każda zresztą porządna panienka, po przyjeździe pod swój dom, chciała sprawdzić, czy może wprowadzić doń swego, bądź co bądź, przyjaciela. Przeprosiła go więc i udała się do swego mieszkania, celem sprawdzenia. Zygmuś został w taksówce, bacznie wypatrując, kiedy bohdanka da mu znać, że może już iść, że wszystko w porządku, że upojna noc jest przed nim.


Czekał chwilę spokojnie, jak przystało na dżentelmena, później zaczął się denerwować, coraz bardziej denerwować, zaklął pod nosem, aż taksówkarz odarł ze złudzeń jego poczucie męskiej pychy, zarozumiałości i pewności siebie. Powiedział po prostu: panie, to przecież nie ma sensu dalsze czekanie, tylko licznik niepotrzebnie bije, a one wszystkie często tak robią.


Przybity kandydat na amanta kazał odwieźć się do hotelu, by przeżywać swój zawód i swoje upokorzenie. W takim stanie zjawił się nam o poranku, skacowany nie tylko po alkoholu, ale przede wszystkim psychicznie: jak to jego starego wróbla na taki narazić despekt, tak sprofanować jego rodzący się afekt, jego poczucie męskiej władczej dumy. To już Boy wołał: "Suknia furda / mama doda / ale ponczu / ponczu szkoda" No tak, była jeszcze w tym całym zdarzeniu butelka. Jej szkoda było najbardziej, i to nie z powodu kupno, ale z powodu niewypicie jak powiedziałby Lejzorek Rojtszwaniec. Tak, najbardziej szkoda było nie wypitej butelki przedniego zresztą trunku.

Współczulimy koledze i na tym w zasadzie cała opowieć o wyczynach męsko - damskich Zygmusia powinna się zakończyć. Powinna, ale nie dla nas, kochanych kolegów, dla których każda okazja do ponabijania się i do miechu, była okazją, której nie powinno się przepucić.
Udając że całą opowieć pucilimy w niepamięć, po przyjedzie do domu zaczęlimy się zastanawiać, jak można by ją było twórczo wykorzystać.

W głębokiej konspiracji wymylilimy historię, która zaczęła już żyć własnym życiem. Wymylilimy sobie, że ten nasz kolega milicjant, z którym Zygmu był na wódce, spotkał gdzie na miecie rzeczoną panią i pod grobą zmusił ją do oddania pieniędzy za wzięty alkohol. Spreparowalimy więc list, w którym panna Basia (bo takie piękne imię nadalimy dziewoi spotkanej nocą w knajpie), prosiła swego niedoszłego kochanka o wybaczenie jej całego zajcia tak niefortunnie zakończonego, a ona przyjedzie, aby oddać stracone przez Zygmusia pieniądze na zakup alkoholu, a w zamian otrzyma zawiadczenie, że on nie roci żadnych do niej pretensji, a które to zawiadczenie, ona musi przedstawić temu milicjantowi, aby nie mieć żadnych z jego strony nieprzyjemnoci. List został napisany ręcznie przez pięknego Dzidzia (ponieważ nasze charaktery pisma były Zygmusiowi znane) i wysłany we Wrocławiu. List doszedł do adresata, ale on nic się nie pochwalił kolegom, co umocniło nas w przekonaniu, że intryga zawiązana została w sposób właciwy.

W dalszych naszych podstępnych knowaniach dopomógł nam przyjazd naszej koleżanki z czasów studiów, którą wtajemniczylimy w meritum sprawy i ona zgodziła się zadzwonić do Zygmusia jako Basia. Zadzwoniła, zastała delikwenta na posterunku w lecznicy, czekającego na zgłoszenie. Przedstawiła się i powiedziała, że jedzie do niego, aby sprawę całą załatwić, załagodzić i wynagrodzić za uczyniony despekt.
W Zygmusia wstąpił duch tytana pracy i tłumaczył pannie Basi, że on teraz nie ma czasu, bo ma kupę roboty, bo ma kilka zgłoszeń, bo wyjeżdża, bo nie wie kiedy wróci. Takie i tym podobne opowiastki nie zniechęciły jednak panny Basi i powiedziała, że zaraz tam u niego będzie.

Jak przekonalimy się, Zygmu rzeczywicie w tym jednym jedynym dniu był zajęty do pónego wieczora, w każdym bąd razie nie było go w lecznicy do pónego wieczoru. Naturalnie znowu nam się nie przyznał do swoich kłopotów, czy też może do swego męskiego powodzenia u kobiet. My też milczelimy, nie dając poznać po sobie, że cokolwiek wiemy. Nas to w ogóle nic nie obchodziło.

Dopiero po kilku, czy kilkunastu dniach, podczas narady Stasiu tak od niechcenia upomniał się przy wszystkich o zwrot 100 zł, które pożyczyła "jego znajoma" na taksówkę. I tutaj dopiero rozpętała się burza. Zygmu nie wytrzymał. Jaka moja znajoma, to była stara k..... a nie znajoma, jakim prawem ja mam oddawać pożyczone przez obcą osobę pieniądze, kto panu pozwolił i tym podobne słowa dostały się biednemu Stasiowi, który poratował biedną panią w potrzebie. Stasiu tłumaczył się, że jeżeli kto przychodzi na lecznicę, pyta o pana doktora, prosi o to aby zadzwonić do niego i się z nim umawia, a po tym prosi o pożyczenie pieniędzy na taksówkę, to chyba to jest jaka znajoma i należy jej pomóc w zdarzeniu losowym, jakim jest przejciowy brak kilku złotych. Nikt z obecnych, a byli wszyscy i wszyscy byli wtajemniczeni w całą sprawę, nawet nie uniósł brwi, ani nikomu żaden umieszek nie pojawił się na ustach. Wszyscy słuchali tego na pozór obojętnie, jako wymianę zdań między dwoma dżentelmenami, naturalnie pilnie nadstawiając ucha, aby nie uronić ni słówka z całego zdarzenia. W końcu Zygmu wyciągnął stówę i "oddał" ją, z przykazaniem, aby nigdy więcej tej pani niczego nie pożyczać. Bardzo ważna narada trwała nadal, tylko że pod koniec pojawiła się butelka wódki, którą wszyscy osuszylimy. Z zakupu pozostało bodajże 2,50 zł, która to suma do tej pory nie została fundatorowi poczęstunku oddana. I to kładzie się cieniem na uczciwoci i honorze nas wszystkich. Co do reszty nie mielimy nigdy wyrzutów.

Panna Basia nie dawała jednak za wygraną i od czasu do czasu przysyła, a to kartkę z pozdrowieniami, a to list płomienny z wyznaniami. Zawsze wysyłane one były z Wrocławia, tak by nie budziły zastrzeżeń.

Ponieważ Zygmu mieszkał w Polanicy, tam miał też swoją dziewczynę w której się kochał w cichoci ducha i wiata bożego poza nią nie widział, wpadlimy na icie szatański pomysł. Przecież panna Basia po wyczerpującej całorocznej pracy, może wyjechać na wypoczynek, na wczasy. Jeżeli na wczasy– to dokąd? No przecież wiadomo - do Polanicy. Napisała więc znowu płomienny list, w którym oprócz wielu płomiennych zaklęć, była także wiadomoć, że w takim to a takim okresie będzie wypoczywała w Polanicy w takim to a takim domu wczasowym. Naturalnie był to dom wczasowy położony obok tego, który prowadziła jego kochana dziewczyna, póniejsza żona.

Reakcja naszego bohatera? Naturalnie miał w tym okresie taki nawał pracy, że nie miał czasu pojechać do Polanicy chyba przez trzy tygodnie. Wszyscy koledzy mieli wtedy wielki ciąg i chęć i ochotę na wyjazdy "do wód", umówić chcielimy się z Zygmusiem, złożyć mu wizytę, pójć z nim na kawę, na wodę, na spacer po parku zdrojowym. Każdemu odmawiał, każdemu opowiadał jakie historie, z powodu których nie może być w tym czasie w Polanicy, aby nam towarzyszyć. Naturalnie każdemu inne wymylał historyjki. Naturalnie we wszystkie te farmazony wierzylimy absolutnie i do końca i nikt nie dawał po sobie poznać, że zna prawdziwą przyczynę, dla której nie. W końcu historia panny Basi przestała nas bawić i umarła miercią naturalną, a jej główny bohater nie pucił nikomu pary z ust, na temat kłopotów, jakie przeżywał.