Grabarz
Wojciechu! Dajcie no jeszcze ćmika - powiedział Józek, odstawiając łopatę w kąt i opierając umęczone plecy o chłodną ziemię. Wprawdzie lepiej byłoby wyjść z wykopu i przeciągnąć się w promieniach południowego, lipcowego słońca; letni lekki wiaterek osuszyłby mokrą od potu koszulę; ale Józek chciał jak najprędzej skończyć. Od świeżo odsłoniętej ziemi, o którą oparł się plecami, szedł przyjemny chłodek w rozgrzane i spocone ciało.
Stary podał mu z góry "Sporta", a sam siadł także na krawędzi dołu, na podrzuconej z dołu ziemi, tak że nogi dyndały mu w wykopie i obydwaj zaciągnęli się lubieżnie papierosowym dymem. W uwalanych lepką gliną palcach Józka papieros nabrał kolorów, czerwone grudki gliny przylepiły się do bibułki i trwały ważne i niewzruszone.
Trwali tak nie odzywając się do siebie, każdy zajęty swoimi myślami. Stary Wojciech mamląc w bezzębnych ustach papierosa, obliczał ile to jemu jeszcze zostanie, gdy wypłaci Józkowi należną mu i umówioną część. Wprawdzie niewiele było mu już potrzeba. Miał swoją chałupę, grunt nienajgorszy, krowinę i poczesne miejsce w ławce kościelnej w głównej nawie, na samym przodzie; bo grabarz to przecie prawie to samo co kościelny albo organista; i szacunek u ludzi i ustalona pozycja w społeczności wiejskiej. Ale pieniądze zawsze się przydadzą: bo to i podatek zapłacić trzeba, i chleb kupić, i herbatę i cukier, no i papierosy; a z tej jednej krowiny mleka nie za dużo już się udoi.
A marzyło mu się, że na stare lata weźmie sobie jakiegoś chłopaka "do terminu" i będą mu jeszcze za naukę płacić jak kowalowi albo i organiście, u którego to chłopak już drugi rok kalikuje, a gdy ojcowie upomnieli się o niego, dlaczego nie dopuszcza go do grania, to odburknął im, że jeszcze tak tępego terminatora nie widział, on jeszcze kalikować dobrze nie potrafi, a oni chcieliby aby go już grania uczył. Jeżeli im się nie podoba, to mogą sobie go zabrać; i żeby go więcej na oczy nie widział.
Nie chcieli jednak zaczynać wojny z organistą, bo wiadomo - osoba prawie że na pół duchowna, a i proboszcz krzywo by na nich patrzył. Załagodzili więc sprawę jakimś półlitrem, przyniesionym szybko z pobliskiej knajpy i odbitym naprędce za organami, bo kazanie już się kończyło i organista musiał do swego obowiązku.
Do terminu u Wojciecha jakoś nikt się nie kwapił i teraz na stare lata musiał każdorazowo kogoś najmować, aby wykopać grób na czas. Ostatnio Józek Michalaków przypadł staremu do gustu i jego woła przeważnie do pomocy. Chłopak cichy, spokojny, robotny ale bystry przy tym, o przyjemnym i pogodnym usposobieniu. Trzymał się prosto jak trzcina, chodził sprężystym krokiem, co staremu przypominało jego młodość; a i dziewczyny spozierały na niego bez obrzydzenia. Wyławiał nieraz te powłóczyste spojrzenie dziewczyn podczas pogrzebów. A i kłótni z nim nigdy nie było jak z innymi, którym zdawało się, że wystarczy wyparpać w ziemi dziurę na łokieć, pieniądze wziąć i już można lecieć do knajpy.
A stary Wojciech swój fach znał i wiedział, że najważniejsza rzecz, to głębokość ustawą nakazana. Przed wojną to nawet dostał pochwałę od policjanta, gdy ten przyszedł z calówką, aby sprawdzić, czy dziura ma te swoje 2,10 głębokości. Powiedział mu wtedy, że o niego to zawsze może być spokojny, i że nie potrzebuje każdorazowo sprawdzać jak po innych wsiach. Nawet go wtedy poklepał po plecach, z zadowolenia i z uznania. Pamięta to, pamięta. Bo w każdym fachu trzeba być solidnym. A on to nawet nie musi chodzić po domach z calówką, przecie wszystkich zna i jak mu powiedzą o kogo chodzi, to od razu wie wszystko. Nigdy się nie zdarzyło żeby się pomylił i nigdy farba w nogach i w głowie trumny się nie otarła; chyba że chłopy nierówno sznury popuszczają, gdy sobie dla kurażu wypiją.
Z Józkiem też najlepiej mu się pracuje, on całą duszę wkłada w robotę, grzeczny dla starszych, każdego uszanuje. Nigdy też nie przynagla aby kończyć szybciej robotę, gdy rodzina przy grobie marudzi i te pożegnania ciągną się w nieskończoność; a także nie denerwuje się wtedy gdy każdy z uczestników pogrzebu chce pomagać przy zasypywaniu grobu, pomimo że nie zna się na tej bądź co bądź odpowiedzialnej i trudnej pracy. Cały proceder ubijania trzeba prowadzić w ten sposób, aby później, gdy ziemia się osiądzie, było jak najmniej do poprawiania. Teraz zwłaszcza, stary zwracał na to szczególną uwagę, bo wszelkie poprawki zostawały już tylko na jego ręce, nie opłacało mu się brać powtórnie kogoś do pomocy, kiedy mógł sam w ciągu dwóch godzin, powolutku, to zrobić. Trzeba było tylko rzucić bacznym okiem, czy Józek wszystką ziemię podrzuca na górę. Czasem tylko przy ludziach wystarczyło pokazać palcem, lub nawet wzrokiem pokazać co jeszcze trzeba zrobić. Józek w lot pojmował. Rozumieli się bez słów. I za to go lubił.
Józek stał teraz w wykopie oparty plecami o przyjemnie pachnącą, chłodną ziemię i zaciągał się z lubością dymem papierosowym, wpatrzony w czubki obłoconych butów starego, od których także szedł zapach świeżej ziemi. Stał smutny jakiś i markotny. Przypomniał sobie że miał spotkać się ze swoją Helą o piątej, jak będzie szła z autobusu, a pogrzeb wyznaczono na czwartą. Więc póki odprawiona będzie Msza, póki przejdą wszyscy na cmentarz, póki proboszcz odprawi egzekwie nad trumną, póki ją spuszczą do grobu i póki ten grób on zasypie i ubije ziemię w kształtną pryzmę, całą glinę zmiecie, tak aby stary nie patrzył na niego z przyganą, zanim jeszcze raz ubije, przyklepie, uładzi wszystko, poukłada wieńce i wiązki kwiatów pod wbitym w ziemię krzyżem i na kopcu mogiły, to minie mnóstwo czasu i na pewno nie zdąży na piątą. A przecież nie może polecieć ubabrany gliną i mokry od potu, musi się umyć i przebrać. Tak czy inaczej dzisiaj nic z tej randki. Nie, on tego tak nie nazywał, pomyślał: nic z tego spotkania. A wszystko przez tego cholernego umrzyka.
Właśnie - czy przez tego cholernego? Przecież on ich wszystkich lubił, szanował i za życia i po śmierci, a po śmierci nawet bardziej, bo zapewniali mu niezły zarobek. Wprawdzie nieregularny i czasami zupełnie nie w porę przychodzący, ale zawsze. Raz tylko żałował że dał się staremu namówić na kopanie na samym dole przy głównej alejce, tam gdzie zawsze jest mokro, choćby lato było suche i skwarne. Gdy wykopał już do połowy, straszny odór zaczął bić w nozdrza, tak że ledwo mógł skończyć robotę. Zapowiedział staremu, że nigdy już na dole kopał nie będzie. Wprawdzie stary prosił go jednego razu że ważny i bogaty gospodarz, że warto, że on musi przy głównej alejce, że rodzina nalega. Ale Józek się nie dał namówić i od tej pory stary nawet nie przychodził do niego, kiedy trzeba było kopać na dole.
Najgorsza robota była pod drzewami. Tam korzenie przeszkadzały prawie na całej głębokości i bez siekiery ani rusz. Trzeba było najpierw siekierą ucinać rozłożyste korzenie i później także kilkakrotnie na całym przebiegu, a dopiero na samym ostatku wybierać ziemię i wtedy robota trwała znacznie dłużej. Ale najgorzej to było jesienią i wtedy gdy długo padał deszcz. Wówczas wychodził z dziury cały upaćkany gliną. Raz to nawet nie zdążył się umyć przed pogrzebem i cały orszak pogrzebowy zastał go w dole jak ostatnie łopaty wyrzucał na zewnątrz. Gdy podczas księżych egzekwii stał z boku, spostrzegł że jedna z dziewcząt przygląda musię uważnie i uśmiecha się do niego. Podobała mu się i pomyślał że można by ją przygadać, bo chyba widział ją już we wsi, więc chyba przyjeżdżała tutaj czasami. Ale jakoś się nie złożyło żeby mógł znaleźć się bliżej niej, a potem już znikła mu z horyzontu. Dopiero po zasypaniu, stary powiedział mu, żeby wytarł sobie ten jednostronny czerwono-brunatny wąs, który chyba powstał podczas ucierania nosa. Gdy przyjrzał się w lusterku zrozumiał, że to chyba z niego, przyjezdna panienka się podśmiewała. Trochę to ubodło jego męską dumę i ambicję. Bo mężczyzną, no po prostu prawdziwym chłopem, czuł się jak najbardziej.
Zresztą podczas przedłużających się ceremonii na cmentarzu (dla stojących i obserwujących z boku, te ceremonie zdają się zawsze być przydługawe), często zdarzało mu się nawiązywać kontakt wzrokowy z którąś z uczestniczek. Zaczynało się zazwyczaj od przelotnego spotkania się wzroku, raz i drugi, oko uciekało, później coraz mniej, aż wreszcie przykuwał wzrok dziewczyny do siebie. Często zdarzało się tak, że pierś dziewczyny zaczynała jakby szybciej się unosić w oddechu, później następowały nieskoordynowana ruchy, a to poprawianie włosów, a to wycieranie nosa, a to przestępowanie z nogi na nogę. Raz nawet zdarzyło się, że dziewczyna zaczęła pod jego wzrokiem cała drżeć i na twarzy zrobiła się purpurowa, co zauważyły nawet, stojące obok, kobiety. Złożyły to jednak na karb wzruszenia po zmarłym. I potem nawet mówiło się o tym na wsi. On jednak wiedział swoje, on znał prawdę. Nigdy jednak nie mógł wykorzystać tych swoich chwilowych oddziaływań, bo należało działać natychmiast, iść za ciosem, a on musiał zostawać i kończyć swoją robotę.
Raz to nawet powiedział staremu o tych swoich praktykach za plecami żałobników. Stary tylko uśmiechnął się pod wąsem z wyrozumiałością (Józkowi zdawało się że z uznaniem), bowiem przypomniał sobie, że właśnie swoją żonę też poznał w takich samych okolicznościach. Nic Józkowi nie powiedział, ale nie potępił takich poczynań. A to już dużo, bo zawsze starał się oddziaływać wychowawczo na młodego, matkował, czy też ojcował mu, bo czuł się zań w pewnym sensie odpowiedzialnym. A Józek nigdy nie denerwował się na starego, za jego uwagi, bo go autentycznie lubił i szanował i wiedział że ten mu zawsze dobrze życzy. Nigdy też źle nie wyszedł jeśli starego posłuchał. Nawet ostatnio, kiedy chciał sobie kupić ubranie, takie jasne, zieleniutkie w paski. Stary początkowo nic nie rzekł, ale po chwili uzmysłowił mu, jak taka zieleń się szybko brudzi i tak strasznie płowieje i jak będzie wyglądał gdy po pewnym czasie pod pachami będzie bardziej zielone niźli na powierzchniach narażonych na bezpośrednie działanie słońca. I jak ten kołnierz i te rękawy będą wyglądać gdy się troszeczku przybrudzą. Józek uznał racje starego i kupił ciemnopopielate, w którym zadawał szyku i które zawsze było eleganckie, nawet wtedy gdy trochę zmokło i straciło ostry kant na spodniach.
I jeszcze te zapachy. Mężczyźni przeważnie się nie zlewali żadnymi pachnidłami, ale kobiety... Często zdarzało się, że wiatr wiejący w jego stronę przynosił różne zapachy: od wody kolońskiej, po różne frymuśne, których nazwy nie potrafił wymienić. Najbardziej drażnił go jednak zapach ruskiej fiałki i konwalii. Fiałka kojarzyła mu się z dziewczyną, którą bardzo lubił, z którą w przeszłości często się spotykał, chodzili razem na spacery, a nawet jednego razu poszedł do niej do domu i tam się całowali. Było mu wtedy tak dobrze, a ona cała pachniała tą ruską perfumą. Gdy przyszedł później do domu, to nawet ręce mu pachniały jeszcze długo, długo w noc. Ale rzuciła go, nawet słowa na pożegnanie nie powiedziała i wyszła za mąż. I od tego czasu ilekroć poczuł ten zapach, zawsze ona stawała mu przed oczyma, i zdawało się że dotyka jej gładkiej skóry na karku i jej krągłych ramion, które tak pachniały, tak pachniały.
Natomiast konwalie kojarzyły mu się zawsze z dziadkiem. Kiedy jeszcze był młodym chłopcem, dziadek zmarł i leżał na katafalku w pokoju, na wprost drzwi. Ponieważ był początek lata i pod lasem kwitły konwalie, poszedł z rodzeństwem i przynieśli całe naręcze tych pachnących kwiatków, które matka powkładała do wazoników i słoików z wodą i poustawiała wokół trumny, a przeważnie u wezgłowia. Cały pokój wypełnił się tym zapachem i jeszcze zapach płonących świec i ten zaduch panujący w pokoju, bo okna były zamknięte i zasłonięte. To pozostało mu już na zawsze. I teraz, ilekroć zapach konwalii doleciał do jego nozdrzy, zawsze stawał mu przed oczyma obraz dziadka, leżącego w pokoju pod świętymi obrazami. I nie wiedzieć czemu osobę od której leciał ten zapach, spisywał na straty, uważał ją już za umarłą. Co gorsza, w kilku wypadkach to się sprawdziło. Kopał dołek dla dwóch takich niewiast, które nawet po śmierci pachniały konwaliami. Z tym że on wiedział dużo wcześniej, że tak się skończy zlewanie się perfumą konwaliową. Nigdy nikomu o tym nie mówił, bo chyba wyśmiano by go za takie skojarzenia i takie twierdzenia, a i nie wiadomo czy ksiądz dałby rozgrzeszenie za takie heretyckie stwierdzenia.
Poczuł że po plecach zaczynają mu chodzić mrówki, bo za długo już stał bez ruchu. Mimo upału w dole było chłodno. Zabrał się więc do wyrównywania ścian do kantu i do winkla, a stary tylko patrzył z uznaniem, że taki jest dokładny w robocie i nie trzeba mu wszystkiego za każdym razem pokazywać, przypominać, jak innym.
Ledwo się uwinął z robotą, a już przed kościołem zaczęli się schodzić uczestnicy pogrzebu. Przystawali w małych grupkach, pogadywali, popalali, wymieniali uwagi o zmarłym, o sąsiadach, o pogodzie i o prognozach na tegoroczne zbiory. Z tym że o zmarłym jakby najmniej. On był tylko jakby pretekstem do spotkania towarzyskiego. Owszem do kościoła szli, bo tak wypadało, ale od zanoszenia modłów to były kobiety, one się modliły, płakały, lub tylko pochlipywały ukradkiem, załamywały ręce nad osieroconą rodziną i nad opuszczonymi dziećmi (a może odwrotnie?) i w ogóle robiły dużo ruchu. Oni, mężczyźni, zachowywali się godnie, kiwali ze zrozumieniem głowami i zazwyczaj milczeli. Milczeli wymownie. To był ich styl, ich godność gospodarska tak się przejawiała.
Póki co, poszli na cmentarz sprawdzić czy z grobem wszystko w porządku, czy stary uwinął się na czas z robotą. Przyszli całą gromadą, chyba ze sześć osób, pozaglądali, zapalili, poczęstowali starego, pokiwali głowami, postali jeszcze chwilę i poszli bez słowa, bo wielebny już poszedł szybkim krokiem do kościoła.
To była prawdziwa chwila wypoczynku. Wszyscy zainteresowani w kościele, robota zakończona, no, ta najbardziej ciężka część roboty. Można było chwilę wypocząć.
Józek siadł na sąsiednim grobie, wskazał obok siebie miejsce staremu i wyciągnął z kieszeni bluzy chleb, który mu matka przygotowała. Rozwinął gazetę, a później papier, bo matka nigdy nie pozwalała zawijać chleba bezpośrednio w gazetę, i podał staremu. Ten wziął, chociaż nie bez ociągania, że niby nie głodny, że jadł już w domu śniadanie i że zaraz będzie jadł obiad. Ale on tak zawsze. Lubił się pocertolić. Ale Józek wiedział, że stary Wojciech jest równie głodny jak i on, i wątpił czy stary dzisiaj cokolwiek jadł. Nie dbał o siebie od kiedy zmarła mu żona. Żył z dnia na dzień. Kiedyś, dawno już temu, tłumaczył, że zapomina wziąć z sobą jedzenie do pracy. Ale to tylko takie tłumaczenie. Józek wiedział naprawdę jak się rzeczy mają i zawsze mówił mamie, aby ukroiła trochę więcej, kiedy szedł do starego na robotę. Podsunął więc staremu chleb, aby wziął pierwszy; tak nakazywał mu szacunek. Bo szacunkiem darzył go od dawna.
Stary wziął chleb, a Józek przypatrywał się jego rękom. Lubił na nie patrzeć. Były takie długopalczaste i chociaż skóra na nich gruba i popękana, a stawy zgruźlałe ze starości i z chorób, to jednak były szlachetne w linii. Nawet teraz, chociaż zabrudzone ziemią i z nie obciętymi paznokciami, sprawiały wrażenie jakby należały do jakiegoś aktora. Widział ostatnio na filmie w kinie takiego aktora, z pięknie utrzymanymi rękoma, który pilnikiem formował sobie paznokcie. Ręce były piękne, wąskie, z długimi palcami, tylko były jakby mniej gruźlaste w stawach niźli u starego. Po chwili przypomniał sobie że matka wsadziła mu w domu coś i do drugiej kieszeni. Poszukał, wyjął, rozwinął. Ach tak, to były jego ulubione ogórki małosolne. Przecież kilka dni temu matka przyniosła z targu w mieście ogórki i zakisiła je w słoju. Patrzył z upodobaniem na zieloną od kopru i pachnącą czosnkiem wodę w słoju i na bulki, które od czasu do czasu wędrowały na powierzchnię słoja, co świadczyło że proces kiszenia przebiega prawidłowo, że ogórki pracują. Ślinka ciekła mu na samą myśl jak będzie się rozkoszował ich smakiem. Rozwinął więc papier i już miał podsunąć staremu , kiedy przypomniał sobie, że przecież on ich nie pogryzie. Sięgnął więc jeszcze raz do swojej bluzy i wyjął składany scyzoryk, którym pokroił ogórki na drobne plastry. Wprawdzie sam wolałby trzymać cały ogórek w ręce i odgryzać systematycznie po kawałku, ale ze względu na starego wolał już brać po plasterku, aby mu nie było smutno że jest już tak mało sprawny i bezzębny. No tak, dopiero teraz poczuł prawdziwy smak letniego jedzenia, ten słony i kwaśny ogórtas do chleba z masłem, to było prawdziwe niebo w gębie. To tylko matka potrafiła mu tak dogadzać i tak dbać o niego; niby mała rzecz, a jakże bardzo urozmaiciła ten posiłek. Siedzieli więc obok siebie na jakiejś płycie nagrobnej, między nimi pajdy chleba i pokrojone ogórki, a oni obydwaj jedli z zapamiętaniem. Nie żeby szybko i łakomie. O nie. Jedli powoli, nic do siebie nie mówiąc; jedli powoli i dokładnie wszystko przeżuwali i smakowali; i smakowali.
Nie odzywali się do siebie ni słowem. Każdy pogrążony był we własnych myślach i na swój sposób przeżywał tę chwilę spokoju.
Józek nie lubił jeść szybko i byle jak. Nie uznawał napchać się szybko i lecieć dalej do swoich zajęć. Każda czynność ma swój rytm, swoją porę i swój rytuał. Widział jednego razu, kiedy zawoził drzewo z lasu do pobliskiego klasztoru, jak braciszkowie schodzili się do refektarza na posiłek. Schodzili się z powagą i skupieniem, później odmówili modlitwę i każdy jakoś tak zagłębił się w siebie, chwilę podumał, pomyślał, a później rozprostowywał się i był jakby całkiem inną osobą. Pogodną i rozpromienioną. Może mu się tylko tak zdawało. Próbował kilkakrotnie tak postępować i o dziwo - rzeczywiście kiedy po takim skupieniu brał łyżkę do ręki był kimś innym niźli przed chwilą. W każdym razie coś było w tym wyciszeniu się, w tym skupieniu i nastawieniu. Nie umiał tego określić słowami, ale tak było naprawdę. Bał się z kimkolwiek o tym rozmawiać, aby go nie wyśmiano i nie wzięto we wsi na języki. Ale ze starym to chyba kiedyś o tym porozmawia.
Lubił smak chleba pieczonego przez matkę w piecu piekarskim, na prawdziwych węglach. Lubił ten chleb od samego początku, od początku kiedy on zaczynał się stawać. Bo to był zawsze wielki obrządek.
Zaczynało się od wymiatania pieca, później rozpalanie ognia i podsycanie go co najmniej przez dwie godziny, bo piec musiał się nagrzać, by można było upiec w nim chleby.
A tak naprawdę cała ceremonia zaczynała się już dzień wcześniej od wyjęcia z mąki dużej grudy ciasta, zakwasu, przechowywanego w tej mące od ostatniego pieczenia. Matka rozpuszczała tę grudę w mleku lekko podgrzanymi w dużym garnku stawiała w ciepłym miejscu na noc, aby ten rozczyn zaczął pracować. Dodawała trochę świeżej mąki, szczyptę soli, szczyptę cukru i drewnianą łyżką mieszała to wszystko. Drewniana łyżka była tutaj najważniejsza i zostawała w garnku na całą noc. Kiedy raz nieopatrznie Józekwyjął łyżką, ciasto wykipiało i polało się po całym piecu. Od tej pory już nigdy tego nie robił. Rano zaczynał się obrządek wypieku. Do dzieży matka siała mąkę i żytnią i pszenną i później tarła ugotowane świeżo kartofle. Nie mogły one być poduszone, lub z poprzedniego dnia, musiały być świeżo ugotowane i tarte na tarce. To zapewniało, że chleb nie będzie się zsychał i zachowa świeżość nawet i przez dwa tygodnie. Prócz wody i zakwasu matka zawsze dolewała trochę mleka. A później zaczynało się mieszenie. Lubił się patrzeć jak matka przygotowywała się do tej czynności. Ubierała czystą, świeżo upraną bluzkę, zakładała na głowę chustkę i chowała pod nią wszystkie wystające włosy, następnie podwijała rękawy bluzki i myła ręce w gorącej wodzie; długo i dokładnie, a na końcu ubierała zapaskę. Tak przygotowana stawiała dzieżę na ławie w rogu sieni, naprzeciwko buzującego ogniem pieca i zaczynało się mieszenie. Trwało to zawsze bardzo długo i zawsze zastanawiał się skąd matka wie, kiedy należy zakończyć mieszenie. Matka tłumaczyła, że ciasto musi odchodzić od ręki, ale on nic z tego nie rozumiał. Jednego razu poprosiła go aby on jej pomógł, bo ona jest dzisiaj taka słaba po chorobie i nie zdzierży. Przyodział czystą koszulę, obciął na krótko paznokcie (matka dopilnowała tego), wymył i wyszorował szczoteczką ręce i zaczął mieszenie. Dopiero wtedy przekonał się jaka to jest ciężka praca. Po chwili pot wystąpił mu na czoło, a i koszula na plecach zrobiła się jakaś taka dziwnie miękka. Po pół godzinie wołał matkę, żeby zobaczyła czy już wystarczy tej jego męki. Matka kazała podnieść dłoń z ciasta i orzekła: jeszcze nie odchodzi od ręki. Co dziesięć minut wołał matkę, ale werdykt był zawsze taki sam, krótki i nie podlegający dyskusji. Kiedy miał już absolutnie dosyć, kiedy ręce omdlewały i nie mógł już ciasta wycisnąć między palcami, wtedy dopiero matka uznała, że ciasto ma już dosyć. Kazała mu oskrobać rękę, a sama oczyściła brzegi dzieży, uklepała ciasto i przykryła je lnianą ścierką, która, jak pamięta, nigdy do niczego innego nie służyła. Teraz zaczynało się już misterium rośnięcia chleba. Nie wolno było otwierać drzwi na pole, aby się chleb nie zaziębił, nie wolno było krzyczeć w domu, bo przestanie rosnąć, nie wolno było tupać, bo opadnie. Po około godzinie lniana ścierka zaczynała się na środku wybrzuszać i to był moment, kiedy wolno było unieść rąbek ścierki i zaglądnąć do dzieży, bo wcześniej, to można było zauroczyć. Matka wyjmowała stolnicę i zaczynało się wyrabianie chleba. Odrywała kawał ciasta, ważyła go w ręce, czasem dodawała, czasem ujmowała trochę i na stolnicy miesiła tę część, aż uformowała zeń zgrabną kulę, którą posypywała z wierzchu mąką i wkładała do koszyczka uplecionego ze słomy i powiązanego łykiem. Zawsze wychodziło sześć bochenków, a na bokach i na dnie dzieży zostawało zawsze trochę ciasta, z którego część szła na zakwas do następnego pieczenia, a część na podpłomyki.
Pieczenie podpłomyków to także był cały rytuał, przy którym uczestniczyły wszystkie dzieci. Józek przypomina sobie z jakim zainteresowaniem wpatrywał się w czasach, kiedy jeszcze był mały, jak matka, po wsadzeniu chleba do pieca, zabierała się do skrobania ciasta z dzieży. Zawsze były pretensje, że tego ciasta jest za mało, że nie starczy dla wszystkich. Bo chciałoby się aby każdemu starczyło po całym podpłomyku, ale matka zawsze tłumaczyła, że na skraju pieca mogą zmieścić się tylko dwa. Tak więc gdy matka wyskrobywała ciasto, któreś z dzieci szło do ogrodu po liście: na wiosnę i latem były to liście chrzanu, a jesienią i zimą - liście kapusty. Podpłomyk na liściach chrzanowych był nawet lepszy, bardziej pachnący i taki ostrawy w smaku. A więc po ugnieceniu resztek ciasta wyskrobanych z dzieży, matka dzieliła je na dwie równe porcje i na stolnicy, palcami rozgniatała każdą część na okrąglutki placek, gruby na palec i kładła go na liście. Później brała drewnianą łyżkę, tę która służyła do rozrabiania zaczynu i wygniatała nią wgłębienia w cieście w formie półksiężyców. Uprzednio jednak ręką umoczoną w wodzie obmywała na okrągło kilkakrotnie ulożone na liściu podpłomyki. To nadawało im później wygląd śmiejący; błyszczały i śmiały się do dzieci. Czasem także posypywała podpłomyki czarnuszką, albo kminkiem i ziarenka przyklejały się do ciasta. Tak przygotowane układała na skraju pieca, tuż przy samych drzwiczkach. Zawsze z ręki, nigdy z łopaty. Później zamykało się piec i trzeba było czekać.
Czekać długo. Bardzo długo. Bardzo długo i za długo jak na dziecięce możliwości. Czekać w nieskończoność na moment, kiedy wreszcie matka otwierała powolutku drzwiczki pieca i zaglądała i obracała o pół obrotu placek i jeszcze zamykała na chwilą, aby się podpiekł z drugiego boku. Często w tym czasie ubijało się w maselnicy masło i przed wyjęciem podpłomyków z pieca masło było już ubite i wyjęte na dużą misę, a maślanka z gruzłami masła zostawała w maselnicy. Teraz następował kulminacyjny punkt obrzędu. Matka otwierała piec, wyjmowała gorący podpłomyk gołymi rękami, przekładając go z ręki do ręki i podrzucając, bo parzył, układała śmiejące się krążki na ławie naprzeciwko pieca, a sama wracała i przesuwała w piecu chleby, aby się równomiernie piekły. W tym czasie dzieci wpatrzone jak sroki w gnat w podpłomyki dzieliły je w myślach tak, aby każdemu przypadł największy kawałek. Nikt naturalnie nie przyznawał się do tego że dla siebie przydzielał największy kawał, największą połówkę z tych dwóch placków, bo matka zawsze mówiła że z rodzeństwem należy dzielić się wszystkim po bratersku, to znaczy drugiemu, a zwłaszcza młodszemu należy zawsze dawać większą część. Dlatego nigdy nie przyznał się nikomu, że w myślach dzielił inaczej. Zastanawiał się nawet czy przy spowiedzi nie powiedzieć o tym księdzu, ale zawsze wylatywało mu to z głowy. Matka wracała od pieca i nalewała każdemu dziecku kubek maślanki z gruzłami masła i stawiała przed każdym z nich na stole. Później wracała do podpłomyków i dzieliła je na połowy, jako że było ich czworo dzieci w domu. Dzieliła je w ten sposób, że przełamywała na pół każdy podpłomyk, uważając że krojenie ich nożem jest rzeczą niegodną tak szlachetnego chlebka. Zazwyczaj skrobała jeszcze od spodu zwęglone części liścia na którym był pieczona podpłomyk, ale nie zawsze było to potrzebne, zwłaszcza gdy były to liście kapuściane. W przystępie dobrego humoru i w czasach kiedy dobrze im się powodziło, matka na każdy kawałek podpłomyka dawała kawałek świeżo zrobionego masła, rozsmarowywała go po całej powierzchni, a masło topiąc się na gorącym podpłomyku zlewało się do półksiężycowatych zagłębień, a skórka na wierzchu stawała się jeszcze bardziej błyszcząca, a placek był coraz bardziej śmiejący. Cały czas dzieciom ślinka ciekła, ale rozpoczęcie jedzenia oddalały w czasie, aby samą przyjemność przedłużyć jak najbardziej. To były te chwile rozkoszy, jakie zapamiętał z czasów dzieciństwa i które przypominały mu się zawsze, ilekroć rozpoczynał jedzenie chleba z masłem. Z masłem domowym, nie takim ze sklepu, starym i zjełczałym, ale masłem świeżym, z którego jeszcze po naciśnięciu językiem wytryskiwały kropelki maślanki, kwaśnej i orzeźwiającej.
Te rozmyślania i wspominki przerwał im ruch, jaki się zaczął wokół kościoła, znak że nabożeństwo dobiegło końca i że wszyscy wkrótce przejdą na cmentarz. Zdjął przepoconą i ubrudzoną ziemią koszulę i ubrał drugą, bo przy ludziach zawsze chciał wyglądać chlujnie. Stary z uznaniem pokiwał głową, chociaż nie odezwał się ni słowem. To znaczyło że akceptuje, że wszystko idzie po jego myśli, że on sam zrobiłby tak samo. Później poszedł, aby sprawdzić czy nic się nie obsunęło, czy deski dobrze są ustawione i taśmy we właściwych miejscach położone. Sprawdził, a czoło pochodu już zbliżało się do alejki, która pod górę biegnąc dochodziła do miejsca, gdzie wykopali już grób. Dzielni strażacy nieśli na ramionach trumnę, bo dzisiejsza "najważniejsza osoba" była strażakiem przez cały swój dorosły żywot. To on przeważnie uruchamiał syrenę wzywającą wszystkich kolegów, kiedy trzeba było jechać do pożaru, bo mieszkał najbliżej remizy. Chociaż syrenę uruchomić mógł każdy przez wybicie szybki w szafeczce z guzikiem na ścianie remizy. Ale utarło się że każdy biegł do niego z hiobową wiadomością.
Józek zobaczył już na dróżce w dole, za krzyżem, niesiony sztandar Straży, dzieci z wiązankami kwiatów i z wieńcem i strażaków niosących na ramionach trumnę. Ciężka była, więc szli dosyć szybko, aby jak najprędzej móc zdjąć ją z ramion i wnet znaleźli się nad wykopaną mogiłą. Józek przytrzymał dwa drągi na których została postawiona trumna i usunął się na bok. Ksiądz zaczął odprawiać egzekwie, a on oglądał sobie uczestników pogrzebu. Prócz miejscowych przyjechali jacyś krewni ze świata i jakiś dowódca Straży Pożarnej z pobliskiego miasta w wyglancowanych bucikach i odprasowanym do kantu mundurze z licznymi medalami na piersi.
Przyglądał się regularnie płaczącej wdowie, chlipiącym cieciom i rodzinie. Wieś stała w powadze należnej chwili, tylko dzieci kręciły się znudzone i jak zawsze chętne do zabawy i do porozrabiania. Bliska rodzina z autentycznym smutkiem, dalsza z należną chwili powagą i znudzeniem, młodzież z poczuciem spełnionego obowiązku nakazanego tradycją i z lekkim, chociaż skrzętnie skrywanym, znudzeniem.
Zawsze sobie lubił pooglądać od tyłu gości smutnego zgromadzenia, bo uważał, że właśnie ten punkt obserwacji daje właściwy obraz grupy, ludzi w końcu przypadkowo zebranych, których łączyła w jakimś sensie osoba zmarłego. Przychodzili z rodzinnego obowiązku, z sąsiedzkiej solidarności, z poczucia wioskowej wspólnoty, z wyczucia że należy się pokazać, z wyliczeń że może się to będzie opłacało, jeżeli nie teraz, to w przyszłości, a najrzadziej chyba z potrzeby serca. Dlatego tak sobie cenił oglądanie zgromadzonych ludzi od tyłu. O, na przykład wśród dzisiaj zgromadzonych, stoi mężczyzna, starszy, pilnie zdawałoby słuchający modłów farosza, nogą przydeptuje ze znudzenia a to jakiś kwiatek, a to trawkę rozgniata czubkiem buta, a to grzebie w kieszeni z nadzieją że może coś ciekawego tam znajdzie. Drugi, stojący obok niego, bawi się jakimś zawiniątkiem opakowanym w gazetę i nudzi się setnie i ziewa zaraźliwie. Bo ziewanie jest rzeczywiście zaraźliwe. Wystarczy że jeden ziewnie, a zaraz wokół niego wszystkim gęby się drą, jakby nie spali przez dwie doby.
Obok nich stoją dwie dziewczyny, zajęte rozmową i duchem nieobecne na uroczystości. Dyskutują zawzięcie, parskają w kułak i rozglądają się po wszystkich z zaciekawieniem. Jedna to nawet mu się spodobała, miała ładne nogi i spódniczkę mini, i takie podniecająco krągłe uda i kibić wiotką i włosy tak ładnie jej się układały na głowie, którą co i raz potrząsała. Ta druga też była ładna, miała jednak takie jakieś grube i czerwone ręce, które bardzo eksponowała, gestykulując zawzięcie w czasie rozmowy. Obok nich stała jakaś kobieta, zupełnie mu nieznana i trzymała synka, który strasznie się nudził i wyrywał matce i płakał tak długo, aż wreszcie zdenerwowana kobieta dała mu kilka klapsów i wszystko się uspokoiło.
W takiej to atmosferze przebiegały nakazane tradycją obrządki religijne, później jeszcze przemawiał wysoki dowódca strażaków, którego chyba nikt we wsi nie znał, i który chyba także nie znał zmarłego o którym mówił z wielką emfazą, no i spuszczono trumnę do grobu.
Teraz zaczęła się najważniejsza część ich pracy, którą należało wykonać w miarę jak najszybciej, dokładnie i co najgorsze pod czujnymi i krytycznymi spojrzeniami wszystkich obecnych. Każdy miał własne koncepcje na temat techniki, na temat kolejności, co należało nasypać bezpośrednio na trumnę itp. Rzeczywiście, największe wrażenie sprawiały pierwsze grudy ziemi spadające z dudniącym łoskotem na trumnę, one nawet na postronnych uczestnikach pogrzebu sprawiały wrażenie, dlatego chyba zawsze starał się wrzucać z impetem pierwsze porcje ziemi na trumnę i wybierał zawsze duże grudy lub nawet kamienie, aby dudnienie rozniosło się po cmentarzu i poruszyło wszystkich. Spod oka obserwował obecnych i zawsze konstatował że efekt jest zgodny z zamierzeniem. Takie trochę skrzywienie zawodowe.
Po zasypaniu grobu i uklepaniu nadkładu, poukładał wieńce i kwiatki na mogile i wszyscy zaczęli się rozchodzić.
Wtedy podszedł do niego syn zmarłego i poprosił go, aby wraz ze starym, przyszli na stypę. Rzadko takie zaproszenia się zdarzały, ale dzisiaj to przecież prawie sąsiad, więc uznał to za naturalny odruch. A z drugiej strony to i dobrze, bo będzie mógł spotkać te dziewczyny, co to tak rozmawiały z sobą wesoło.
Umył się więc szybko i staremu pomógł przebrać się w coś czystego i schludnego, sam ubrał czystą koszulę i ręce wyszorował szczotką, tak aby nie było żadnych brudów za paznokciami. Odświeżeni, umyci i jako tako ubrani, poszli obaj ze starym do domu żałoby. Wszyscy siedzieli już za stołami w sadzie, bo wewnątrz pomieszczeń było gorąco, duszno i zbyt wielki tłok, jako że rodzina zjechała się w komplecie i sąsiedzi też dopisali. Siadł więc ze starym w sadzie na końcu stołu, tym najbardziej oddalonym od mieszkania, miał więc widok na cały stół i na wszystkich gości. Najbardziej interesowały go te dwie dziewczyny, które przyuważył na cmentarzu. Siedziały niedaleko od niego i w pewnym momencie zauważył że zerkają ciekawie w jego kierunku.
Poczęstowano wszystkich obiadem i dopiero po jego zjedzeniu gospodarz zaczął donosić butelki z alkoholem. Przy toaście za zdrowie zmarłego zauważył, że dziewczyny piły równo bez krygowania się i bez udawania że za mocne, że nie lubią, że im nie smakuje. Pomyślał sobie: to muszą być jakieś lepsze kiruski, ale refleksję tę zostawił dla siebie.
Rozpoczęły się rozmowy wszystkich ze wszystkimi, ludzie dyskutowali przez stół, niektórzy się przesiadali z miejsca na miejsce. Józek też zaczął rozmowę z dawnym swoim sąsiadem, który wyjechał przed kilkoma laty. Przesiadł się więc koło niego, to znaczy siadł między nim, a jedną z dziewczyn. Rozmawiał z sąsiadem, a pilnie nastawiał ucha o czym też rozmawiają między sobą dziewczyny. Ponieważ nie mógł zrozumieć nic z tego z czego się chichrały i co je bawiło, zaczął im dolewać, jako sąsiadkom, przy okazji gdy obaj pili. Nie broniły się przed takimi gestami uprzejmości z jego strony, tak że po niedługim czasie więcej rozmawiał z nimi niźli ze swym dawnym sąsiadem. Zrazu poważnie, po chwili i on też wpadł w ich ton i styl i w trójkę już się podśmiechiwali, co spotkało się z dezaprobatą starszych i domowników.
Odeszli więc na drugą, tę najdalszą stronę sadu i tam zaczęli opowiadać sobie wesołe i trochę sprośne historyjki. Wówczas zaproponował im, aby sobie pójść gdzieś dalej, w pola, aby nie gorszyć uczestników stypy. Przystały na to bardzo chętnie. Wówczas pomyślał sobie, że dobrze byłoby zorganizować jakiś alkohol i wyraził to głośno. Pomysł spodobał się dziewczynom i ta ładniejsza zobowiązała się przynieść jakąś butelkę. Kiedy odchodziła, to jeszcze krzyknął, aby nie zapomniała o kieliszku. Uśmiechnęła się tylko i skinęła głową, że rozumie.
Po chwili dowiedział się wszystkiego od tej która z nim została: że nazywa się Małgośka, że pracować zaczęła w jakimś tam zakładzie, i że zmarły był jej wujkiem, i że przyjechała sama, bo matka nie mogła, i że ta druga to jej kuzynka Zocha, która chodzi do jakiejś zawodówki, i że bardzo jej jest gorąco, i że bardzo się jej podoba. I tak jakoś całym ciałem przykleiła się do niego, aż ją pocałował, co wywołało gwałtowny atak rozkoszy z jej strony. Pocałował ją jeszcze raz, i poczuł nieprzyjemny odór, jak z zepsutego zęba. Począł ją gładzić po ramionach i karku, ale szybko skończył, bo ta skóra była taka szorstka jak tarka i taka biała jak słonina. Nie lubił nieopalonych dziewczyn. Pod pozorem że mu jest bardzo gorąco odsunął się od Małgośki, tym bardziej że Zocha wracała już od ucztujących z butelką w ręce bardzo ucieszona i roześmiana. Powiedziała, że to staremu Wojciechowi wzięła z ręki, kiedy ten skończył nalewać swemu sąsiadowi przy stole i powiedziała mu, że to dla nich, tam sadzie i że stary tylko się uśmiechnął i oddał bez żadnego komentowania. Tak, to tylko on mógł tak się zachować, nie komentując ni słowem.
Postawiła butelkę na trawie i z radością wyciągnęła jeszcze kieliszek z kieszeni i zaczęła się śmiać i szczebiotać i zrobiło się tak miło i wesoło. Postanowili jednak wynieść się trochę dalej, aby zejść z oczu biesiadującym. Poprowadził je w pole, w kierunku rozłożystej wierzby, która rosła na miedzy i rozdzielała pola sąsiadów. Kiedy już dochodzili do niej i byli na jakieś dwadzieścia kroków, wyskoczyło coś z traw. Była to sarna z małym koźlakiem, która szybko, chociaż bez trwogi odskoczyła z południowego leża i po kilkunastu metrach zatrzymała się i patrzyła, kto to zakłócił jej i jej potomkowi popołudniowy odpoczynek. Z ciekawością przypatrywała się ludziom i Józek przypomniał sobie, że może to być ta sama sarna, którą sąsiedzi wykarmili. Jako małe koźlę została przyniesiona przed dwoma laty, kiedy matka zginęła tragicznie. Często wtedy zachodził do sąsiadów, przynosił jej suchy chleb, marchewkę i inne przysmaki, a w nagrodę mógł ją pogłaskać po futerku, głowie i po pięknym pysku. Tak, to chyba była ona, bo gdy wołał Basiu, Basiu, zaczęła strzyc uszami i ciekawie popatrywać na nich. Chciał się zbliżyć do niej, aby ją pogłaskać, ale sarna godnie odeszła i znikła w zaroślach na końcu zagona.
Dziewczyny zauroczone stały nic nie mówiąc, bo takiego widoku nie spodziewały się napewno. Wziął je za ręce i poszli pod wierzbę na wygrzane jeszcze przez sarny miejsce i rozsiedli się wygodnie. Siadł blisko Zochy i objął ją ramieniem, a jej włosy tak mile łaskotały go po twarzy. Bardzo mu się podobała i podniecała go. Przepili z jednego kieliszka i on cały czas siedział z ręką na jej karku. Niby odtrącała te pieszczoty, ale bez przekonania. Małgośka z drugiej strony przysunęła się doń, ale drażniło go to. Rozmawiali, chichotali i opowiadali sobie różne historyjki, a gdy w pewnym momencie chciał pocałować Zochę w policzek, ta żachnęła się i burknęła: żaden grabarczyk nie będzie mnie obmacywał. Cały urok chwili prysł, zrobiło się sztywno i smutno. Rozmowa już się nie kleiła, chociaż Małgośka bardzo natarczywie się do niego tuliła. Wypili resztkę alkoholu i zaczęli się zbierać do powrotu.
Kiedy znaleźli się z powrotem w sadzie, wszyscy siedzieli jeszcze przy stołach i co młodsi zaczęli się nabijać z Józka, że te dwie chyba go zmęczyły, bo czegoś taki wypompowany i smutny i że każdy rozumie co mogli robić sami w polach. Złościło go to i w pewnej chwili dyskretnie poszedł za stodołę, gdzie żyto było wysokie i tam zaległ.
Stary, kiedy docinano Józkowi pilnie mu się przyglądał i nie mógł zrozumieć czemu się tak denerwuje, pomimo powodzenia u dziewczyn. Ponieważ w czasie ucztowania wypił krzynkę i zebrała mu pęcherzyna, zaczął się rozglądać, gdzie by to można było sobie ulżyć. W końcu postanowił pójść za stodołę, bo to najporęczniej. Kiedy zaszedł cicho za węgieł, zobaczył Józka oddającego się czynnościom, za które Pan Bóg gniewał się na Onana.
|