Ksiądz, który tak troszkę oszukiwał Pana Boga
W ubiegłym roku 2 listopada pojechaliśmy ze Zdzisławem do Starego Wielisławia, aby... no właśnie, aby co? Przypomnieć sobie postać księdza Karczewskiego, zmówić pacierz, położyć kwiat na grobie, zademonstrować że jeszcze pamiętamy? Chyba nie. Pojechaliśmy, bo czuliśmy taką potrzebę, bo już dłuższy czas wybieraliśmy się tam, aby pochylić głowy nad grobem księdza wielkiego formatu.
Ksiądz Karczewski przybył do naszego Gimnazjum i Liceum w Nowej Rudzie chyba w roku 1947. Sama postać tchnęła spokojem i życzliwością. Zawcze spokojny i zrównoważony, o ujmującym sposobie bycia w stosunku do wszystkich. Pedantycznie czyściutki staruszek, gdy mówił (a mówił zawsze ciekawie i zajmująco), często polerował swoje okulary długo i pracowicie, nie przerywając potoczystego wykładu swych myśli i swych racji.
Nie przywiązywał wagi do rzeczy materialnych, na codzień chodził w bardzo już zużytej sutannie, ale zawsze bez najmniejszej nawet plamki i wyglądającej jakby przed chwilą wyszła z warsztatu krawieckiego, mimo że była bardzo wycerowana.
Potrafił dyskutować z uczniami, ale nigdy nie narzucał swego poglądu na sprawę, nie forsował swego zdania, swego punktu widzenia, tylko tak kierował dyskusją, że adwersarz (nierzadko oponent, przeciwnik), sam dochodził do wniosku, że nie ma racji. Pamiętna była Jego dyskusja na szkolnym podwórku podczas dużej przerwy, kiedy to działacze ZMP "napadli" Go i chcieli przekonać, że Boga nie ma. Jeden przez drugiego mówili dużo, głośno zaciekle i napastliwie. A kiedy zdawało się że wytoczyli wszystkie możliwe, naukowe dowody na "nie" i ten stary ksiądz zdawał się absolutnie pokonany w dyskusji, odezwał się cicho i jakby przepraszając: a jeżeli się okaże że jest? I zostawił wszystkich dyskutantów, jeszcze przed chwilą tak rozgrzanych dyskusją i cicho wysunął się z ciasnego kręgu dyskutantów i gapiów. Nikt nie odezwał ni słowem. Wszyscy rozeszli się w milczeniu.
I rzecz znamienna: na Jego lekcje chodzili wszyscy, niezależnie od wyznawanych czy też akceptowanych w domu poglądów.
Pamiętne były jego lekcje. Często na wstępie pytał: a co tam macie na następnej lekcji, wszystko już odrobione, odpisane? Nie? to szybko piszcie, żeby już było po kłopotach. I wszyscy zapóźnieni odpisywali jakieś tam zadania z matemetyki, francuskiego, czy łaciny. Wystarczało na to kilka minut i już wszyscy uspokojeni siadali odprężeni w ławkach, bez poczucia winy, że czegoś tam nie odrobili. Dopiero po latach uświadomiłem sobie, że było to robione z wielkiego przemyślenia: przecież jak już odrobią (czytaj odpiszą, odwalą) te zadania, to będą mysleli o aktualnej lekcji i na niej skupią całą uwagę. Ale do takiej decyzji trzeba dorosnąć, trzeba mieć wielkie doświadczenie (pedagogiczne? życiowe?) i wielką klasę. On ją posiadał.
Podobnie serdeczne stosunki musiał chyba nawiązywać z gronem nauczycielskim, jeżeli po upływie pół wieku p. Michalina Marczyk pisze mi w liście: "Bo też to była niecodzienna osobowość - obowiązkowy, serdeczny, z ogromnym taktem i dobrocią. Ja Go bardzo ceniłam, darzyłam i darzę dużą sympatią - był moją pomocą i siłą, gdy w szpitalu umarł mój brat. Utrzymywaliśmy korespondencję przez wszystkie te lata do końca - krótkie, serdeczne - i ta pamięć przez tyle lat - nawet mnie zawiadomiono o Jego śmierci... czy pamiętasz jak mnie zawiozłeś do Starego Wielisławia - ta rozmowa - takeśmy się uściskali jak najwięksi przyjaciele - oprowadzał nas po kościele. Często bywał u Niego w Wielisławiu ks. Prymas St. Wyszyński i Kardynał B. Kominek; to była triada. Doceniali Go".
Czy pamiętam? Przecież do dnia dzisiejszego widzę tę twarz, szlachetną twarz starego człowieka, ale oczy... To były oczy chłopca, który chciałby coś spsocić. I to wyznanie w czasie rozmowy: "Ja to tak trochę oszukuję Pana Boga, zamiast brewiarza odmawiam różaniec, a oczy oszczędzam, aby móc poczytać. A wokół na stole (dużym stole założonym stasami książek) wypatrzyłem kilka tomów z serii "Dookoła świata", tych podróżniczych, gdzie eksploratorzy opisywali swoje przygody i dziwy dalekich lądów. Czy zabrzmiało to obrazoburczo? Nie. to świadczyło o ciekawości świata do końca dni swoich.
W osiemdziesiąte urodziny sam Kardynał Kominek przywiózł Mu i wręczył nominację podnoszącą do godności prałata.
Czy cieszył się mirem? Przecież do Jego "rezydencji" na głuchej podpolanickiej wsi zawsze jeździło mnóstwo noworudzian, aby odwiedzić "swego" księdza. Czy tylko odwiedzić? Chyba nie. Chcieli jeszcze raz coś usłyszeć, czegoś się dowiedzieć, coś jeszcze raz przeżyć, pooddychać atmosferą niepowtarzalnie przyjazną. I nie jest chyba przypadkową rzeczą, że na Jego grób przyjeŻdżają po ćwierćwieczu noworudzianie (nie licząc miejscowych, parafian), aby powspominać, aby się zamyślić, zadumać.
Starzy noworudzianie jeszcze pamiętają Jego kazania wygłaszane z ambony naszego kościoła św. Mikołaja. Były to zawsze kazania pełne żarliwości i ekspresji, które słuchaczy rzucały na kolana, kiedy ks. Karczewski kończył kazanie z rękoma wzniesionymi w geście skargowskim. Taki pozostał w mojej pamięci.
|