Krystyna Brudzińska - pani od francuskiego

W Nowej Rudzie była chyba "od zawsze" tzn. wszyscy którzy tutaj przyjeżdżali w latach czterdziestych, zastawali już tę starszą, niską panią w charakterystycznym dużym berecie i w gazowej apaszce na szyi, zawsze ze śmiałym makijażem, przydającą uroku miastu. Przystawała, rozmawiała ze wszystkimi, dyskutowała z każdym, każdemu życzliwa, uśmiechnięta, wesoła.
Młodzież kochała. Kochała miłością matczyną, wyrozumiałą, pobłażając niedociągnięciom w wychowaniu, a nawet ciesząc się z młodzieńczych figli i psot, na równi z tych psot wykonawcami. Nigdy nie gniewała się na swych uczniów Gimnazjum i Liceum, mimo że zachowanie ich było (jak to oceniam z perspektywy lat i używając eufemizmów) nader swobodne.

To na jej lekcjach w chwilach największego skupienia i uwagi, szły w ruch grzebienie, te od cymbergaja, metalowe, aluminiowe (bo takie tylko były dopuszczane do prawdziwych ligowych rozgrywek cymbergaja w czasie pauzy; zresztą w latach 40-tych były one w powszechnym użyciu), przyciśnięte do ławki, która w takiej sytuacji działała jak pudło rezonansowe skrzypiec czy gitary. Paznokciem uruchamiało się poszczególne zęby grzebienia, które wydawały cichutki, acz przenikliwy dźwięk, tym wyższy, im krótszy był ząbek. Wirtuozi potrafili wygrywać wcale udatne melodyjki, które bardzo ożywiały lekcje.

A lekcje były zawsze urocze, przeplatane dykteryjkami i opowiastkami z życia kraju, języka którego uczyła. Bo trzeba uświadomić tym, którzy nie mieli szczęścia już Jej znać, że uczyła języków niemieckiego i francuskiego, a w domu prywatnie także angielskiego. Skąd ta znajomość języków, spytać może ktoś? Ano podróżowało się po Europie i bywało się. Właśnie chyba to jest właściwe słowo: bywało się. Stąd znajomość języków i maniery, które czasami dziwiły, czy śmieszyły, w czasach  zdziczenia powojennego lat czterdziestych i pięćdziesiątych. To Ona tłumaczyła nam, że do wołowiny, dziczyzny - tylko wino czerwone, natomiast do drobiu - absolutnie białe. To dzięki Niej, będąc zaproszonym w latach studenckich na wystawne przyjęcie z okazji imienin córki jakichś bogatych dziedziców z kresów II Rzeczpospolitej, gdy usadzono nas przy stole i podano jakąś wyszukaną potrawę, widząc obłęd w oczach współbiesiadników z powodu nadmiaru sztućców przy każdym nakryciu, wybrałem te leżące najbardziej skrajnie, bo przecież gospodarze znają scenariusz i kolejność podawanych potraw. Francuskiego się nie nauczyłem, ale z rad życiowych udzielanych nam, ot tak mimochodem, skorzystałem, znajdując uznanie w oczach gospodarzy.

Jako się rzekło lekcje pani Brudzińskiej były zajmujące i pobudzające wyobraźnię, kiedy opowiadała nam o Paryżu, o Luwrze, o wietrznej i wilgotnej Bretanii i o słonecznych wybrzeżach południa Francji. To nam chłopcom (bo dziewczęta to nie były takimi w całej słowa tego znaczeniu ludźmi, ich przeznaczeniem było wypełnić niektóre nisze w społeczeństwie i w przyszłości rodzić dzieci), opowiadała o swoich podróżach i przygodach, jakie się wydarzyły w ich trakcie. Zawsze były one fascynujące, ciekawe, romantyczne i barwne, a ponieważ opowiadane były ot tak, jakby mimochodem, tym bardziej zapadały w pamięć.

W nagrodę za dobre (!?!) sprawowanie, byliśmy dopuszczani do zaszczytu odnoszenia zeszytów po klasówkach do jej domu przy ul. Demokratów. W trakcie była okazja do wysłuchania jeszcze jednej gawędy i przemyśleń na tematy literatury, kultury, obyczajów, aktualnych trudności aprowizacyjnych i niegdysiejszych bankietów, kolacyjek w sławnych restauracjach, a także wiadomości politycznych i analogii do historii ojczystej. Gdy zaś dochodziło się do drzwi domu w którym mieszkała, zaczynał się istny szał powitań - to Jej Bela witała swoją panią. Bela to była suczka, buldożka w kolorze popielatym, z którą rozumiały się nawzajem.
W domu witał nas syn Tadeusz, potężnej postury pan w grubych okularach, spoza których mrugały figlarne oczka, jakby w każdej chwili gotowe do jakiegoś psikusa, a którym pani Krystyna opiekowała się z powodu jego przewlekłej choroby. Świetny gawędziarz i zapalony szachista, który niejednemu, zadufanemu w swe umiejętności szachowe, spuścił manto na szachownicy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że pan Tadeusz był taternikiem, GOPR-owcem, przyjacielem Pawłowskiego (tak, tak, tego wielkiego Pawłowskiego, któremu literatura tatrzańska i taternicka poświęciła niejeden rozdział), a w czasie wojny - kurierem tatrzańskim, przeprowadzającym ludzi na Słowację i na Węgry. Dopiero po latach też dowiedziałem się, że pani Brudzińska przyjechała do Nowej Rudy z Zakopanego, a mnie się wydawało, że była tutaj "od zawsze".

Wnętrze Jej mieszkania tchnęło jakimś niepowtarzalnym klimatem. Stół, stoliki, komódka - zawalone prasą, czasopismami aktualnymi i obcojęzycznymi archiwalnymi, tacami ze szklankami po herbacie, serwetkami i różnymi, bardzo ważnymi i potrzebnymi drobiazgami. Wszystko składane według Jej tylko znanego porządku i logiki. Wszystko musiało być pod ręką. A gdy jednego razu, pod nieobecność Babci, jej wnuczka Bogusia z trudem wielkim uprzątnęła to zbiorowisko rzeczy wszelkich, poukładała, uładziła - usłyszała tylko jęk Babci: "i jak ja teraz cokolwiek znajdę". Bo Babcia była "na bieżąco" z nową literaturą, poezją, polityką i sprawami miasta i państwa i potrzebowała w trakcie dyskusji gdzieś tam zajrzeć, coś szczególnie atrakcyjnego pokazać, coś zacytować.

Nie przywiązywała zbytniej uwagi do tak prozaicznych rzeczy jak sprzątanie, zmywanie garów, czy nawet systematyczne odżywianie się.

We wspomnieniach swej wnuczki pozostała osobą wielkiego formatu i nie mniejszej fantazji. Mając 5 zł w kieszeni wybierała się z nią do miasta na wielkie zakupy. Gdy doszły do centrum miasta, chęć wielkich zakupów przeistaczała się w propozycję: "a może poszły byśmy do kawiarni na kawę i lody?" I szły. A w drodze powrotnej kupowała dziecku jeszcze jakieś ciacho. I jeszcze po drodze był kiosk z gazetami - "pani pozwoli..." i tutaj padały tytuły kilku tytułów gazet, tygodników społecznych, literackich "...a ja zapłacę pani później, jak będę miała pieniądze". I brała ten cały majdan pod pachę, a kioskarka nie obawiała się, bo rzeczywiście pilnie regulowała  swoje długi, kiedy zdarzały się pieniądze.
A po przyjściu do domu "pastwiła" się nad dzieckiem, a później już podlotkiem i pannicą, ucząc ją chodzić. I rzeczywiście nauczyła. Niewiele jest w Nowej Rudzie kobiet, które potrafią ładnie chodzić. Ja znam jeszcze dwie. Może one też miały tak wspaniałe babcie.