Jak zostałem matką

ZwierzyniecByło piękne czerwcowe popołudnie, kiedy dwoje dzieci przyniosło z płaczem małą sarenkę z prośbą aby coś pomóc, bo one znalazły ją wczoraj na łące w trawie, bo matka na pewno ją opuściła, a maleństwo nie chce nic jeść i na pewno zdechnie z głodu. Cóż było robić? Odnieść sarenkę w miejsce skąd była zabrana - za późno, już przesiąkła ludzkimi zapachami i matka chyba nie przyjmie swego oseska, poza tym dzieci już szybko odeszły i nie można było ustalić miejsca skąd ten maluch był zabrany.   

Osesek, tak na oko mający dwa, trzy dni, rzeczywiście był wygłodniały, odwodniony, a przede wszystkim maksymalnie zestresowany, wystraszony. Wszelkie próby napojenia go z miseczki, nie dawały rezultatu - maluch nie umiał pić samodzielnie. Zaczęły się poszukiwania jakiegoś smoczka, jakiegoś mleka w proszku. Niczego takiego w domu nie było, więc trzeba było szybko jechać do apteki po zakupy. Po uporaniu się z tymi przygotowaniami, rozrobiliśmy kilkadziesiąt gramów mleka i dalejże karmić. Nikt z nas nie miał wprawy, ale instynkt podpowiadał nam, że karmić należy bardzo ostrożnie, w niedużych porcjach i często.

Początkowo rzeczywiście z trudem udawało się nam po kilkanaście kropel mleka wtoczyć w maksymalnie wystraszony pyszczek malucha, a ponieważ robiliśmy to co kilkanaście, kilkadziesiąt minut, w końcu z trudem udało nam się jako tako go nawodnić, a nawet nakarmić. Akt karmienia, po troszku, po troszeczku a często, trzeba było powtarzać także w nocy. Udało się nam nie przekarmić go i tym sposobem uniknęliśmy sensacji ze strony przewodu pokarmowego.

Po kilku dniach maluch jakby mniej już bał się ludzi, a nawet cichym popiskiwaniem dawał znać, że chciałby "coś przekąsić". Bardzo takim objawem byliśmy wszyscy podbudowani. Maluch jadł coraz chętniej, coraz więcej, a sierść jego stawała się coraz mniej zmierzwiona.

Na tapecie stanęła sprawa nadania mu imienia. Ponieważ nasza sarenka "siusiała brzuszkiem", więc domyśliliśmy się, że to musi być koziołek. Imię więc też powinno być męskie. Zaczęliśmy się zastanawiać: wszystkie sarny jakie znaliśmy z opowiadań nazywały się Basie, logicznie więc należałoby nazwać go Baś. Nie podobało się nam jednak takie zawołanie. Sprawę rozstrzygnęła w końcu "Wysoka Rada Rodzinna"; ponieważ "bydlak" trafił do nas 28 czerwca, więc jakby przyniósł sobie swe nazwanie. Zaczęliśmy nazywać go Leonem.

Ponieważ baliśmy się, że okoliczne psy mogą zwiedzieć się o istnieniu łatwego łupu w obrębie podwórza, Leon w ciągu dnia zamykany był w ogrodzeniu, a na noc przenoszony był do szopy, aby mu było ciepło, zacisznie i spokojnie.
Z dnia na dzień był coraz mniej dziki, stawał się coraz mniej nieufny w stosunku do ludzi. Kiedy tylko przychodziłem doń z butelką, pozwalał się brać na ręce i karmić. Po jakimś czasie, w trakcie pojenia smoczkiem, mógł już stać samodzielnie i duldać. Dopiero później nauczył się przychodzić na nasze wołania i na widok butelki. Nie chcieliśmy aby za bardzo się wydelikacił w zamkniętym, ciepłym pomieszczeniu, więc zaczęliśmy zostawiać go na noc pod gołym niebem, chociaż jeszcze wciąż zamkniętego w zagrodzie.

Z biegiem czasu w ciągu dnia pozwalaliśmy Leonowi chodzić swobodnie po całej naszej posesji, z działką włącznie. Rano jadł, czy raczej wypijał, śniadanie i szedł w sobie tylko znane zacienione miejsca. Po jakimś czasie wytropiliśmy jego legowiska; często przychodziłem tam do niego - nigdy nie uciekał, pozwalał się drapać za uchem, głaskać i karmić smakołykami. Z czasem zaczął samodzielnie przychodzić na taras kiedy był głodny. Naturalnie moje dwa "brytany" (rasy bojowo - obronno - napastliwej typu ratler) ujadały na Leona zawzięcie, ale ponieważ na ujadaniu się kończyło, więc on przyzwyczaił się do tego zgiełku i zupełnie ignorował ich złości, ich ujadania, ich głośne manifestowanie, że są niezadowolone z jego obecności w ich rewirze. Stał sobie spokojnie i czekał, aż te maluchy wykrzyczą, wydenerwują. W tym czasie można było poić go z butelki, karmić suchym chlebem, lub szczotkować. Tę ostatnią czynność lubił bardzo - nastawiał się bokiem, szyjką, nawet główkę pozwalał sobie szczotkować. Może był to substytut wylizywania przez matkę sierści swego malucha? Gorzej natomiast było z nogami. Wprawdzie przednie nóżki można było bezkarnie szczotkować, ale z tylnymi to już były kłopoty. Kiedy przeciągało się szczotką po zewnętrznej powierzchni, za każdym razem kopał do tyłu. Dopiero później ustaliliśmy, że jest jedno takie miejsce w okolicy stawu skokowego, o owalnym kształcie, wielkości ziarna bobu, zaznaczone ciemniejszymi włoskami, którego dotknięcie powoduje odruchowe kopnięcie do tyłu, niezależnie od sytuacji i aktualnego zajęcia uwagi i świadomości zwierzęcia. Jest to chyba odruch obronny, gdyby jakiś napastnik chciał niespodziewanie zaatakować od tyłu.

Mimo oswojenia się z obecnością ludzi, pełnym zaufaniem obdarzał nas, nas którzy karmiliśmy go, poili, szczotkowali, głaskali, na początku wnosili i wynosili z tarasu, układali w zacienionym miejscu, a kiedy sam sobie zaczął wybierać miejsca do leżenia i odpoczynku - przychodziliśmy doń aby go pogładzić, uspokoić, donieść jakiś smakołyk w postaci suchego chleba, marchewki czy nawet świeżego ziemniaka. Najbliższych sąsiadów tolerował - to znaczy nie uciekał na ich widok, ale nie podchodził do nich, a raczej z godnością, z dumnie wzniesioną głową, oddalał się. Z obcymi było jeszcze inaczej - raczej schodził im z oczu, ale bez strachu. Kiedy przychodzili znajomi, aby zobaczyć to piękne bydlę, trzeba było brać go na ręce i dopiero wtedy obcy mogli go pooglądać, pogładzić, zrobić sobie z nim zdjęcie. Znosił to z godnością, ale baz strachu i niepokoju.

Najgorzej było, kiedy wyjeżdżałem z domu na dłużej niż jeden dzień. W takich dniach Leon zanikał, nie pokazywał się, nie reagował na wołania i przywoływania. Kiedy jednego razu wyjechałem do Krakowa i przyjechałem po trzech dniach późnym wieczorem, pierwszą wiadomością, jaką przekazała mi żona było: Leon zginął. Bardzo się tym przejąłem i kiedy tak rozprawialiśmy głośno na ścieżce przed wejściem na taras, w pewnym momencie posłyszałem jakiś szelest w krzakach na pagórku, trzask łamanych gałązek i z mroku wyłonił się Leon. W podskokach dobiegł do nas, zdumionych jego nagłym pojawieniem się i zaczął ocierać się o nogi, łasić jak kot. Naturalnie zaczął ocierać się o moje nogi, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że chyba na pewno zostałem zaakceptowany, przyjęty "do rodziny", że zostałem uznany za tego, który karmi, dba i pielęgnuje, że zostałem substytutem matki. A może wręcz - matką. Bardzo wzruszył mnie ten przejaw akceptacji, przywiązania, tęsknoty. Naturalnie w ruch zaraz poszła butelka ze smoczkiem, kromka suchego chleba, plasterki marchwi i szczotka, pod dotknięciem której wyginało się i prężyło wątłe ciałko tego bydlaka. Lubił on to, oj lubił. Nie było nic ważniejszego w takich momentach. Nic to, że byłem zmęczony, że żona, że kolacja, że należało podzielić się wiadomościami i wrażeniami z podróży. Najważniejszy w tym momencie był Leon. Zresztą nie tylko w tym momencie. Całe nasze życie domowe i rodzinne było tak trochę podporządkowane, dobrowolnie i z radością przyporządkowane Leonowi.

Rano, pierwszą czynnością po przebudzeniu, było wyjście na taras i wołanie Leona. Przychodził natychmiast ze swego nocnego legowiska na taras, na pieszczoty. Trzeba było go pogłaskać, podrapać za uchem jednym, drugim i nacieszyć oko jego widokiem. Zawsze sprawiało mi wiele radości patrzenie na jego smukłą sylwetkę, kształtną główkę i cudowny, czarny, mokry, węszący nos. Później trzeba było szybko iść do lodówki wyjmować i grzać mleczko, aby mógł się napić i rozgrzać (w naszym przynajmniej mniemaniu) zmarznięte w nocy ciałko. Pił mleko zawsze z butelki przez smoczek i do końca nie nauczył się picia bezpośrednio z naczynia. Nie umiał? Nie chciał? Nie odczuwał potrzeby? A może tylko przyjemność picia, cysiania jak od mamusi, prosto do pyszczka z ciepłego wymienia, z możliwością przytulenia się? To przytulanie rekompensowałem głaskaniem i szczotkowaniem, na które zawsze miał ochotę i sprawiało mu to przyjemność.

W miarę upływu czasu byliśmy zmuszani do coraz wcześniejszego rannego wstawania, ponieważ budził nas dziwny hałas, stukot na tarasie. To Leon przychodził rankiem na taras i domagał się "swego". Był zdenerwowany że jeszcze nikt nie czeka nań z butelką. Piszczał i tupał zawzięcie małymi raciczkami o beton tarasu, aby dać znać, aby zamanifestować, aby przypomnieć, aby wypomnieć, aby dać wyraz swemu niezadowoleniu. Cóż było robić - trzeba było wstawać i grzać poranną porcję mleka i karmić "natrętne bydlę". Nikt z nas nie skarżył się jednak na te dodatkowe obowiązki i ze zrozumieniem przyjmowaliśmy terror narzucany nam przez tego "cudownego bydlaka".

Dziwnym zbiegiem okoliczności tego roku na działkach wszyscy sąsiedzi mieli jakieś takie słabe plony. Tajemnica wyjaśniła się nieco, kiedy jednego razu pooglądałem sobie główkę kapusty rosnącą na grządce. Piękne, duże, rozłożyste liście zewnętrzne, trochę pozaginane do środka, a w środku - nic. Pustka. Wyjedzony, wygryziony cały środek rośliny, ten który zawiązuje główkę kapusty i gdzie liście są białe, kruche i najsmaczniejsze. Z innymi warzywami było podobnie. Sąsiedzi wprawdzie nie skarżyli się otwarcie, ale widać było, że nie są zachwyceni taką sytuacją. Przecież wiadomym było, że Leon chodzi po całym terenie i wybiera sobie najbardziej smakowite kąski. Nauczyłem go nawet jeść agrest i porzeczki, trzeba tylko było przygiąć gałązkę i wtedy on odgryzał całą szypułkę z czerwonym gronem porzeczek, czy cały owoc agrestu. Zresztą cały czas towarzyszył mi podczas prac na działce, czasem przeszkadzając, czasem ułożony pod krzakiem, niby śpiąc obserwował mnie. Gdy odchodziłem - szedł za mną jak pies.

Zresztą Leon oswajał się coraz bardziej. Nauczyłem go (przy pomocy butelki) przychodzić do mieszkania. Tam go poiłem i karmiłem rożnymi smakołykami: a to marchewką, a to jabłkiem, czasami plasterkami surowego ziemniaka, no i wysuszonymi kromeczkami chleba. Moje ratlery ujadały wściekle i zdawało się że zagryzą i rozszarpią tego intruza, który wdarł się w ich królestwo, w ich rewir, w ich dom. Leon znosił to z godnością, wiedział że jest to czcza demonstracja, że nic mu nie grozi, że jest bezpieczny. Psy, które bez namawiania nie chciały jeść niczego, nawet najlepszego mięska, kiedy karmiłem Leona domagały się dla siebie i marchewki, i suchego chleba i nawet surowego ziemniaka. I o dziwo - zjadały te rzeczy, byle tylko nie dać ich "temu wstrętnemu bydlakowi". Po nakarmieniu Leon chodził sobie po całym mieszkaniu, ale po chwili stawał przed drzwiami wyjściowymi, podnosił wymownie główkę do góry i prosił o wypuszczenie. Chciał już iść w swoje rewiry.

W czasie lata zaobserwowaliśmy, że na działki przychodzą także inne sarny i Leon toleruje ich obecność, a z czasem, że chodzi razem z nimi. Cieszyliśmy się, że nie zszedł "na psy" czy może raczej "na ludzi" i jest akceptowany przez prawdziwe, leśne, dzikie zwierzęta. W miarę upływu czasu Leon coraz częściej oddalał się ze stadkiem saren, na coraz dłuższe okresy czasu, ale zawsze przychodził na moje wołanie; zresztą chyba opłacało mu się to, bo zawsze dostawał jakiś smakołyk, był szczotkowany i drapany za uchem.

Sierść w tym czasie była gęsta, błyszcząca, przylegająca do skóry. Kiedy jednego razu, podczas uporczywego zimnego deszczu, chciałem "biedne, zmarznięte zwierzę" zabrać do mieszkania aby się ogrzało i wyschło, stwierdziłem, że woda deszczowa spływa po szerstnej, zewnętrznej pokrywie włosowej, natomiast w środku sierść jest sucha, a skóra cieplutka. Natura wie najlepiej jak chronić swoje istoty przed przeciwnościami klimatu.

Zimą sporadycznie udawało mi się przywołać Leona, brylującego wśród stadka saren, które nigdy nie pozwalały podchodzić do siebie zbyt blisko, ale z zainteresowaniem obserwowały swego kolegę, który bez lęku pozwalał się pogłaskać, poczęstować czymś atrakcyjnym, podrapać za uchem i u nasady rogów, które w tym czasie zaczęły mu już wyrastać i którymi zaczął się nastawiać jakby do bodzenia. Bardzo zmartwił mnie fakt, że jeden z rogów nie wyrastał prosto w górę, ale był pochylony do tyłu. Niechybny top znak la myśliwych, że Leon jest selektem, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dla myśliwych poroże im bardziej zniekształcone - tym cenniejsze. Ilekroć słyszałem jakiś strzał w okolicy, zawsze byłem pełen niepokoju o "mojego" w końcu Leona.

Jednego razu, na zaśnieżonym tarasie zobaczyliśmy kłąb sarniej sierści. Był to niewątpliwy znak, że na Leona napadł jakiś pies. Było się chyba bez okaleczeń, bo poszukiwania śladów krwi nie dały rezultatów. A więc teren, gdzie dotychczas mógł czuć i czuł się absolutnie bezpiecznie, teren przyjazny mu, okazał się pułapką. Zawiódł jego zaufanie i podkopał zaufanie do ludzi. Od tego czasu nie przychodził już, mimo nawoływań.

Gdy miało się ku wiośnie, śniegi zaczęły już topnieć, w sadzie zobaczyłem stadko saren, szukających pożywienia, a wśród nich brylował Leon. Zacząłem wołać go po imieniu. Początkowo całe stadko nerwowo zaczęło umykać, potem stanęło i zaczęło pilnie sprawdzać sytuację. Podszedłem wolniutko z wyciągniętą ręką wołając: Leon, Leon. I rzeczywiście on jeden zatrzymał się, gdy inne wolno odeszły na bezpieczną odległość i pozwolił do siebie podejść. Był już dorosłym, dobrze zbudowanym i odżywionym samcem, ale jeszcze ufnym, pamiętającym swego przyjaciela z dzieciństwa zwierzęciem. Był w okresie linienia, więc zacząłem ściągać zeń kłęby zimowej sierści, co przyjmował ze spokojem i godnością. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że przecież muszę go czymś poczęstować, aby odnowić, przypomnieć, pogłębić naszą więź. Zacząłem iść w stronę domu, on za mną, a stadko saren obserwowało to z odległości około 20 metrów, ale bez strachu, raczej z zaciekawieniem, chociaż żadna nie odważyła zbliżyć się do mnie. Wyniosłem chleb i szczotkę. Podszedłem do Leona, który stanął dumnie, władczo, na szczycie pagórka, z którego w dzieciństwie często obserwował nasze poczynania na tarasie i podwórku. Chętnie schrupał chlebek, a ja w tym czasie wyszczotkowałem cały jego korpus, szyję i nóżki. Trwało to dosyć długo, aż w końcu któraś z jego towarzyszek wydała dziwny pisk, jakby karcąco - przyzywający i Leon z godnością, majestatycznie podszedł do stadka i razem pobiegli w sobie tylko znanym kierunku.

Nigdy go już więcej nie widziałem i nie chcę wiedzieć co się z nim stało. Jestem mu wdzięczny za zaakceptowanie mnie, za wszystkie przyjemne, razem spędzone chwile.