Pisanka
Od dopilnowywania, aby tradycji stało się zadość, w naszym domu rodzinnym była Matka. To Ona dbała o to, aby nie przegapić terminu pieczenia pierników przed Bożym Narodzeniem. Piekło się je obowiązkowo w pierwszym tygodniu Adwentu, aby miały czas dojrzeć i wydobrzeć do Świąt. Ona zawsze maiła bramę domu i drzwi wejściowe brzozowymi gałązkami na Zielone Świątki, i Ona pamiętała zawsze, aby namoczyć owies z takim wyliczeniem, aby w Palmową Niedzielę można go było wysiać. Wysiany wcześniej lub później był już nie taki; za mały lub za bardzo wyrośnięty i wszystkie baranki, kaczuchy, pisklęta i pisanki źle się w ni prezentowały. Gdy razu pewnego wysiałem samowolnie owies wcześniej - wyrósł ponad miarę i trzeba go było przycinać do pożądanej wysokości, a później okaleczałe koniuszki żółkły. Wielomówiące spojrzenia kierowane w moją stronę bez jakichkolwiek słów, wyrażały dezaprobatę Matki dla mojego dyletanctwa i braku poszanowania tradycji, mojej niechęci do przyswajania sobie nauk osób starszych, kiedy należy siać, aby owies na Wielkanoc był akuratny. Kureczki, zajączki i owieczki w owsie miały się chować, ale nie kryć, miały tam stać i źdźbła winny je otaczać ale nie zasłaniać, a pisanki ułożone wokół musiały leżeć na zielonej runi, ale tak, aby nie dominowały nad owsem.
Pisanki były różne. Gotowane każdorocznie w łupinach cebulowych, przeznaczone były do święcenia i zjedzenia. Inne przechowywane były z roku na rok w pudle, rytualnie znoszonym i wynoszonym na strych, po spełnieniu swych świątecznych funkcji. Była wśród nich pisanka patriotyczna z orłem wycezylowanym przez domorosłego artystę w latach czterdziestych, u którego to orła z jednej strony na skrzydle farba rozmazała się nieco, gdy niebacznie podlałem owies w czasie, gdy całe stado i różaniec pisanek stały uporządkowane według wielkości, kolorytu i ważności. Była też pisanka drewniana pomalowana farbą olejną i niebojącą się wody oraz inne, ludowe, kupowane w Cepelii i sukcesywnie co roku dodawane do tych starszych, domowych, zasiedziałych i znających swoją wartość i swoje miejsce w hierarchii ważności, uświęconej coroczną tradycją.
Wśród pisanek był także jeden potworek, "bohomaz świetny", malowany przeze mnie, nie posiadającego za grosz talentu nie tylko malarskiego, ale i rysunkowego. Została ona wymalowana, a raczej wypacykowana w przeróżne wzory ni to ludowe, ni to fantazyjno - geometryczne w przystępie rozpaczy co zrobić z jajkiem, które od miesięcy leżało w kredensie kuchennym, a które musiałem bronić przed zakusami naszej trzyosobowej rodziny, aby spożytkować je zgodnie z jego pierwotnym, jajowym przeznaczeniem. Wojny, spory i dyskusje co zrobić z "Bardzo Ważnym Jajem", którego absolutnie nie można było sprofanować zjedzeniem jak pierwsze lepsze jajo, przeciął jednego popołudnia Ojciec, który odzywał się rzadko i mówił niewiele, ale zawsze słowem wyważonym, rzeczowo i mądrze. Powiedział: kochany synu, jeżeli "tego jaja" nie wolno sprofanować ugotowaniem, usmażeniem, czy też wbiciem do ciasta, to postaw je na piedestale, wystaw na widok publiczny, zabalsamuj. Ależ tak! To było to! Należało je zabalsamować, uchronić od bezwzględnego i niszczącego działania czasu, sprawić by przetrwało jak najdłużej, bo przecież ono było nie tylko symbolem wielkiej sprawy, ono było namacalnym dowodem że byłem komuś potrzebny, że moja praca w zawodzie lekarsko - weterynaryjnym którą rozpocząłem była komuś potrzebna, że ludzie są mi wdzięczni za to co im mogę od siebie dać, że moja wiedza i skromne jeszcze w owym czasie doświadczenie i umiejętności są zauważane, akceptowane, doceniane, że mogą być użyteczne. W tym jajku skupiła się ludzka wdzięczność, podziękowanie, chęć wynagrodzenia, chęć zrewanżowania się. To jajko było dowodem wdzięczności i łapówką.
Dowody wdzięczności otrzymywałem różne: a to kurczak, a to kilka czy kilkanaście jajek, a to kawał sera własnej roboty. Bywało tego niewiele, ale zdarzało się. Ale jedno jajo dane z zażenowaniem, z przeprosinami, że nic więcej w domu nie ma, dane z serdeczną podzięką, z wdzięcznością i niepokojem wewnętrznym zarazem, jak ten fakt zostanie przyjęty, i czy w ogóle zostanie przyjęty?
A wszystko zaczęło się od partii szachów, którą kierownik lecznicy, mój szef, mistrz i cicerone w zawodzie, dr Jan Lach, musiał dokończyć i w żadnym wypadku nie mógł przerwać. Wielką Jego namiętnością, prócz papierosów - zawsze "Sporty" odpowiednio zmiękczane by nie stawiały zbyt wielkich oporów podczas palenia; i prócz spirytualiów - zawsze czysta zagryzana papierosem, które to spirytualia wypijane były w ilościach niemałych, ale zawsze z umiarem, naturalnie umiar na odpowiednio wysokim poziomie, bo nigdy nie był pijany; otóż trzecią Jego namiętnością były szachy. Wszystkie te trzy namiętności przywiózł z dalekiej Kołymy, gdzie odsiadywał w latach 1944 - 1956 swój wyrok: trzy razy po dwadzieścia pięć lat. Tak więc tego dnia, na godzinę przed oficjalnym końcem pracy kiedy zgłoszono chorą krowę do leczenia, nikt prócz mnie, profana szachowego, nie mógł jechać aby załatwić zgłoszenie, bowiem wszyscy zaaferowani byli rozgrywką szefa z jednym z pracowników i zajęci byli doradzaniem, i kibicowaniem, i wysuwaniem własnych koncepcji strategicznych, i podpowiadaniem następnego ruchu.
Z wielkim trudem zmobilizowałem kierowcę, który też zawzięcie kibicował, i pojechaliśmy. W czasie jazdy, dosyć długiej jazdy, bo aż hen pod Sokole, kierowca zdążył ochłonąć z emocji szachowych i nawet zaczął rozmawiać z tym smarkatym lekarzem, który szarogęsi się w lecznicy, tak że w pogodnym już nastroju weszliśmy do obszernego domostwa pod dwoma rozłożystymi lipami.
Wnętrze domu zaskoczyło mnie swym ubożuchnym wystrojem. Jakiś kredens z heblowanych desek, takiż prosty stół, dwa taborety i łóżko zasłane derką. W zupełne zdumienie i zaskoczenie wprawiła mnie derka pozszywana z różnych gałganków, szmatek, skrawków, resztek, czy Bóg wie z czego jeszcze; ale wszystko co było w tej izbie pachniało czystością, było wyprane, wyszorowane, wyczyszczone. Widać było, że każdy sprzęt jest na swoim miejscu i pełni określoną w tym domu funkcję.
Spojrzałem po gospodarzach tego domostwa. Dziadek siwiuteńki niczym gołąbek, z wąsem ostro podkręconym do góry, z wygoloną twarzą, w odzieniu leciwym i mocno sfatygowanym, ale pracowicie wyłatanym, wycerowanym i wypranym. Wiek - około 70 lat. Babcia wyglądająca równie wiekowo, zwracała uwagę wysokim czołem, regularnymi rysami, z pomarszczoną, ale pogodną twarzą i oczami, które patrzyły ufnie, łagodnie i dobrotliwie. Bose nogi zakrywała spódnica i fartuch także mocno wyłatane, ale czyste, schludne, wyprane.
Po wstępnym wywiadzie zaprowadzono mnie do obórki - maleńkiej, ciemnawej, znajdującej się po drugiej stronie wspólnego korytarza rozdzielającego część mieszkalną od gospodarskiej. Kolejnym zaskoczeniem był brak smrodu, jaki przy takim usytuowaniu pomieszczeń inwentarskich rozchodzi się po całym domostwie i do czego prawie że się już przyzwyczaiłem, co uważałem prawie że za normę. W czasie badania przekonałem się, że krówka, niewielka górska krówka, jest czysta, wymyta, wyszczotkowana, wypielęgnowana, o sierści gładkiej, błyszczącej i przylegającej do skóry. Właściciel trzymał krówkę w czasie badania za głowę i coś jej, jak kochance, szeptał do ucha, jednocześnie drapiąc pieszczotliwie tu i tam po skórze głowy. Krówka stała spokojnie, jakby w skupieniu słuchając co szepce jej do ucha właściciel i poddając się chętnie jego czułym pieszczotom. Po zbadaniu oboje właściciele jakby zawiśli wzrokiem na moich wargach, które miały obwieścić im wyrok: groźny - czy dający nadzieję, straszny - czy też dający cień szansy na wyzdrowienie. Ponieważ schorzenie było błahe, a rokowanie pomyślne, w oczach staruszków zobaczyłem błyski radości przebijające przez uczucie zatroskania i niepewności.
Pocieszyłem ich jak umiałem i zapewniłem, że schorzenie minie szybko i bez następstw ubocznych, dałem leki, pouczyłem jak należy je stosować i poszliśmy znów do kuchni. Tam umyłem ręce i podano mi ręcznik lniany, bielony na słońcu i pracowicie wycerowany w kilku miejscach. Co to była za przyjemność wycierać mokre ręce w sprane lniane płótno, pachnące świeżym praniem i suszeniem na słońcu.
W czasie rozmowy dowiedziałem się że dziadek był przed wojną oborowym u Sanguszki, a teraz dożywa dni swoich w tych górach na Podsudeciu. Dzieci nie mieli, więc są skazani jedynie sami na siebie. Sympatia zaczęła mieszać się we mnie ze współczuciem nad ich ubogim, ale jedynie w sensie materialnym, życiem. Z drugiej jednak strony zazdrościłem im pogody ducha, sielskiego żywota, pogodzenia się ze swoim losem.
Rozgadałem się z mieszkańcami tego sympatycznego domu, aż w pewnej chwili spostrzegłem, że kierowca niedwuznacznie wskazuje mi na zegarek, że to już godzina piętnasta, że koniec pracy, że pora na obiad. Popędzał, aby skończyć już tę wizytę, a mnie się tak przyjemnie tam siedziało i z zainteresowaniem słuchałem opowieści leciwego dziadka jak to drzewiej bywało. Opowiadał, jak to, jako młody chłopak pasał bydło u Sanguszki, jako starszy - towarzyszył w polowaniach nosząc strzelby, sztucery i torby z żywnością panom polowaczom, a później jak pracował w oborze, co było nie lada wyróżnieniem, bo bydło tam było cenne: i mleczne holenderki, i mięsne szwyce, i od Madziarów sprowadzone buhaje z olbrzymimi rozłożystymi rogami, siejące postrach wśród okolicznej dzieciarni i nie tylko. Opowiadał o pracy w oborze i reżimie w tej oborze panującym, gdzie np. w pewnych porach nie wolno było nikomu do niej wchodzić, aby nie niepokoić krów w czasie odpoczynku i przeżuwania. Opowiadał jak to stanowisko oborowego stawiało go w rzędzie osób uprzywilejowanych wśród służby folwarcznej, a prócz splendoru i poważania spływały nań różnego rodzaju świadczenia i ordynaria i jak to dobrze mu się żyło w tamtych ciężkich i biednych czasach.
W pewnym momencie do rozmowy wtrąciła się jego żona, stojąca dotąd na uboczu i przysłuchująca się jedynie naszym pogaduszkom, z zasadniczym, a podyktowanym kobiecą intuicją i matczyną jakby troską pytaniem - propozycją: przecież panowie od rana poza domem i na pewno głodni, więc czy można by panów poczęstować, jeżeli naturalnie panowie nie pogardzą, poczęstować czym chata bogata, bo akuratnie mam świeżo ugotowany obiad. Bez zbytnich ceregieli przystaliśmy na propozycję i po chwili przed każdym z nas został postawiony talerz pełen gorącej zupy.
To tak banalnie i prosto się mówi: został postawiony talerz zupy. Tej czynności, temu obrzędowi stawiania talerza zupy Remarque poświęciłby pół rozdziału w swojej książce, ale bo i wart on był tego. To nie był talerz, to była cynowa miska, o jakiej współcześni nie mają już pojęcia, a którą jeszcze od czasu do czasu spotkać można na wsi jako pojemnik dla psa, kur, czy też królików. Cynowa misa z licznymi śladami zagłębień, wgnieceń, zadrapań; ale wymyta, błyszcząca, pachnąca czystością i postawiona na wyszorowanym blacie stołu. Takie wyszorowane stoły spotykało się niegdyś w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich i w schronisku w Dolinie Roztoki, póki nie zostały pomalowane na wysoki połysk i obecnie są może i czyste, ale tłuste w dotyku i lepkie, a tym samym sprawiają wrażenie brudnych, tłustych, wypaćkanych i nie można na nich położyć chleba bez oporów wewnętrznych. Chciałoby się w tym miejscu podeprzeć Tuwimem: "Ileż łamańców użyć trzeba, by stwierdzić, że rezeda pachnie jak rezeda". Więc stół był czysty, czysty i nic więcej. A więc na czystym stole postawiona miska zupy - zalewajki, podbitej kwaśnym mlekiem, z pływającymi w niej ziemniakami i jarzynami, a do tego pajda, pajda nie kromka czy skibka, chleba. Postawiona miska zupy z przeprosinami, że "nic więcej nie ma w domu, ale niech panowie jedzą bo są poza domem, niech panowie jedzą bo nie wiadomo kiedy wrócą do swoich rodzin. Niech panowie jedzą, niech im będzie na zdrowie".
Wprawdzie zawsze twierdzi się, że nie sama potrawa jest ważna, ale cała oprawa, ceremoniał związany z czynnością jedzenia, zastawa, obrusy, ściereczki, czy jak im tam, tym wszystkim serwetkom. W ciężkich czasach wojennych w iwaszkiewiczowskich Stawiskach do najskromniejszych nawet ziemniaków jako jedynego dania na obiad, rozstawiano najwytworniejszą zastawę i najelegantsze sztućce. aby z obiadu uczynić święto, misterium, ceremoniał.
W tej ubogiej chatce zastawa nie była potrzebna - zastąpiła ją cynowa misa, a najpiękniejszy nawet obrus ani się umywał do pięknego rysunku wyrazistych słojów wyszorowanej deski sosnowej, tworzącej blat stołu.
Czy podana nam zupa smakowała? Jeśli powiedzieć że jej smak czuję do dzisiaj, to mało, to nic nikomu nie mówi. To mówi tak samo mało, jak powtarzana moim synom historia smaku piernika, który Matka upiekła w czasie wojny z własnoręcznie przyrządzonego syropu - melasy z buraków cukrowych, w którym pływały i smażyły się kawałki tegoż buraka, a później w cieście udawały bakalie. Od czasu wojny już nigdy nie było w domu tak dobrego, tak wspaniałego piernika, mimo że prawdziwe bakalie dodawane były suto, zgodnie z przepisem Lucyny Ćwierczakiewiczównej. Tak więc jak nie jadłem już nigdy więcej tak pysznego piernika, tak też nie jadłem do tej pory tak dobrej zupy - zalewajki.
Jednym z następnych zaskoczeń - któreż to już z kolei w tym dniu i w tym domostwie - było pytanie podczas regulowania rachunku za leczenie: czy aby to nie jest za mało? Dotychczas, jeżeli spotykałem się z dyskusją na temat wysokości opłat za nasze usługi, to były to zazwyczaj pytania: a dlaczego tak dużo?, a dlaczego te usługi są takie drogie?, a dlaczego to leczenie tak wiele kosztuje? Żarliwość w targowaniu się i w dyskusjach na temat wysokości opłat była zawsze wprost proporcjonalna do zamożności dyskutanta: im bogatszy - tym bardziej skąpy, tym większy dusigrosz, tym bardziej podejrzliwy, czy też ktoś nie chce go naciągnąć, skrzywdzić. W każdym bądź razie ten dziadek wysupłujący ostatnie grosze ze swej chudej sakiewki i pytający czy aby nie za mało policzyłem, czy aby nie pomyliłem się w tych rachunkach, ujął mnie bardzo za serce i motywacja sympatii do tych dwojga staruszków została bardzo podbudowana.
Po załatwieniu wszystkich formalności i po uczcie Lukullusa - bo tak odebrałem ten skromniuchny, ale z sercem podany obiad - w drzwiach wyjściowych zagrodziła mi drogę babcia i wręczyła w dowód wdzięczności jedno jajko; duże, żółciutkie jako kurze z przeprosinami, że niczego więcej w domu nie ma, co mogłaby mi w podzięce dać, i z prośbą, abym nie pogardził jej dowodem wdzięczności, tylko je przyjął, bo ona je daje ze szczerego serca.
Zaniemówiłem, zaskoczony nie wiedziałem jak się zachować. Stałem chyba dosyć długo w tych drzwiach zaskoczony zupełnie i nie wiedzący jak się zachować, co powiedzieć, co począć z tym darem serca; a później znalazłem się już w samochodzie trzymając jajo oburącz. Nie wiem jak przeszedłem tych parę kroków od drzwi do samochodu, nie wiem nawet czy powiedziałem dziękuję, nie wiem czy cokolwiek powiedziałem na pożegnanie. Nie wiem czy nie wyszedłem na niewdzięcznika i gbura w oczach tych dwojga, bo z oszołomienia wyrwał mnie dopiero głos kierowcy pytającego czy wysiadam, bo jesteśmy już pod moim domem. Dopiero wtedy zorientowałem się, że przez cały czas jazdy hołubiłem i wpatrywałem się w to jedno Bardzo Ważne Jajo, które z czułością trzymałem w obydwu dłoniach, tak jak tylko matka może wpatrywać się w swoje najpiękniejsze, nowonarodzone dziecię, tak jak tylko pingwin może hołubić mającego się wykluć swego potomka.
Po kilku latach miałem okazję spotykać dziadka, gdy szedł dostojnie ze skromniuchnymi zakupami ze sklepu do innego już domu, do którego przeprowadził się po śmierci żony i gdzie łaskawie pozwolono mu mieszkać kątem. Brałem go do samochodu i podwoziłem pod ten nowy adres zamieszkania, a znajomi moi dziwili się, co mnie łączy z tym starcem, jaki mam interes w tym, aby go podwozić, mimo że nie było mi po drodze, mimo że się czasem spieszyłem. Nikt nie wiedział, że starałem się, przynajmniej w jakiejś drobnej części, spłacić dług wdzięczności, zaciągnięty przed laty. |